Star Wars: Rebelianci powracają po świątecznej przerwie na ekrany i pokazują swój prawdziwy potencjał. Twórcy trochę odzierają ten serial z jego dziecięcej baśniowości, tworząc zaskakująco dobrą dramaturgię.
10. odcinek serialu
Star Wars Rebels pod wieloma względami trzyma ten lepszy poziom, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Misja ratunkowa bohaterów za wiele nie różni się od zadań, które wykonywali w tym serialu wiele razy. Nawet gdy ratowali Kanana, więc czy można mówić w tym miejscu o jakiejś świeżości? Wydaje się, że sama kwestia misji jest tutaj drugorzędna, bo teoretycznie daje bohaterom kolejne zadanie z ważniejszą stawką. Ważny jest tutaj jej przebieg, który pokazuje pewną zmianę podejścia twórców. Zwłaszcza w scenach Hery z Kananem, które pozwalają uwierzyć w to uczucie, które rodziło się przez te sezony. Ich rozmowy, pocałunek czy nawet komentarz Hery odnośnie do fryzury Kanana to coś, co jest mocno wpisane w konwencję
Gwiezdnych Wojen. Czuć w tym autentyczność i echo relacji Hana z Leią. To ma w sobie sporo wiarygodności i emocji, które są temu serialowi potrzebne.
Sam przebieg misji jest raczej typowy, bez większych fajerwerków, ale też bez infantylnych wpadek. Nazwijmy to standardowym poziomem tego serialu. Każdy etap jest oczywisty. Trudno mówić o tym jako o wadzie, gdy stanowi to część przygodowej konwencji serialu. W tym aspekcie końcówki misji nadal Noghri mnie nie przekonuje, gdzie jego "zwierzęcość" wciąż kłóci mi się z moim wyobrażeniem tej rasy. Jego starcia z Kananem jest mało porywające.
Finał odcinka to zwrot akcji, jakiego trudno było oczekiwać po twórcach tego serialu, bo wymaga on odwagi. Śmierć Kanana to scena zaskakująco emocjonalna. Wręcz perfekcyjnie zrealizowana pod względem realizacji, gdzie dramaturgia z każdą sekundą sięga zenitu. To pokazuje wnikliwe przemyślenie sekwencji, by pod każdym względem miała wiarygodność, jaka jest tutaj potrzebna. Reakcja Hery, irracjonalna próba ratunku ukochanego i heroiczny czyn Kanana. I na koniec czarno-białe logo i cisza. Zero muzyki, dźwięku, nic. Mamy tutaj naprawdę mocne emocjonalne uderzenie. Nie czuję, by ta śmierć była w jakiś sposób wymuszona, niepotrzebna czy wręcz wyciągnięta z rękawa. Tak, misja ratunkowa była taka jakich wiele, ale po pierwsze twórcy pokazali, jak rzeczywistość wkracza do tego serialu. Nie zawsze wszystko idzie idealnie jak po sznurku. Jedna zmienna wystarczy, by doprowadzić do tragedii. Pamiętam, że na początku serialu było wiele dyskusji o tym, że Kanan i Ezra nie mogą przeżyć. Po czasie jednak ton rozmów zmienił się, bo nikt nie sądził, że twórców stać na coś takiego jak uśmiercenie postaci w serialu animowanym. Ten odcinek pokazuje ich odwagę, bo zabicie postaci w tej konwencji jest czymś niezwykłym i dobrze działającym na widza.
W obu odcinkach twórcy dają nam sceny, które są przekombinowane. Takie tworzenie iluzji tajemnicy dla samej tajemnicy bez sensownego wyjaśnienia. Tyczy się to Kanana i jego nie do końca zrozumiałej decyzji o zmianie wyglądu. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że bohaterowie jego zgolenie brody i ścięcie włosów traktują jako coś naturalnego i wręcz oczywistego. Jakby robił to kilka razy na sezon, co jest samo w sobie trochę dziwne i mało sensowne. Widzieliśmy, że dokonywał tego podczas jakiegoś rytuału. Kanan przypominał trochę samuraja przygotowującego się na śmierć. Jego zachowanie w całym odcinku sugeruje mi, że on doskonale wiedział o tym, jak zakończy się ta wyprawa. Musiał ją jednak podjąć, by uratować Herę, której rola w Sojuszu Rebeliantów pewnie jest istotna. Obok tego mamy wydarzenia z 11. odcinka z rozmową Ezry z wilkami. Niestety, ale wygląda to kiepsko, niezrozumiale i wręcz kiczowato. Przypomina to dość nieudolne pobudzanie ciekawości widza, gdy w sumie nie ma czym. Dziwne zachowanie wilków oraz rozmowa z nimi nie angażuje zainteresowania, a sama w sobie jest pozbawiona atmosfery i wagi. Daje to jakiś cel na przyszłość związany ze świątynią Jedi, który można byłoby przedstawić w jednej scenie, a nie przeciągać to na pół odcinka.
11. odcinek pokazuje pokłosie śmierci Kanana, które wychodzi tylko połowicznie poprawnie. To jest ten moment, który powinien młodszym widzom pokazać coś ważnego o radzeniu sobie ze stratą pod względem emocjonalnym. A przesłanie nie jest najlepsze, bo twórcy pokazują, że każdy radzi sobie z tym sam bez pomocy drugiej osoby. Jednocześnie nie jest to też nic dziwnego, bo wiele osób tak radzi sobie z żałobą. W konwencji serialu jest to problem, bo bohaterowie zawsze byli rodziną, więc wspieranie siebie nawzajem w tej trudnej chwili byłoby bardziej wiarygodnym wyjściem. A tak to nie jestem przekonany, czy taka droga jest najlepsza, bo przez to dostajemy samotne dywagacje Hery (mają więcej sensu od innych), kiepskie sceny z Ezrą i słaby wątek Sabine i Zeba. Ten ostatni psuje podniosłą i poważną atmosferę, która była tutaj potrzebna przez śmierć Kanana. Ich starcie z Noghrim plus niepotrzebny gag to zła decyzja twórców.
Twórcy serialu
Star Wars Rebels pokazują trochę odwagi i dojrzałości, dając coś wyjątkowego na tle tego serialu. Nie wszystko jednak działa idealnie i nie każda decyzja jest trafna. Gdyby dopracowano kwestię radzenia sobie z żałobą po śmierci Kanana, może wówczas te dwa odcinki zgrywałyby się o wiele lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h