Strange Angel rzeczywiście dawał nadzieje w pierwszym odcinku – oto niespieszna klimatyczna historia wizjonera, zrealizowana tak, by w każdym calu odwoływać się do jego wielkiej wyobraźni i jeszcze większych ambicji. Po pełnym dziesięcioodcinkowym sezonie stwierdzam niestety, że twórcy zagubili w tym wszystkim historię i to, co oferowano nam przez ostatnie tygodnie, okazało się monotonne i niesatysfakcjonujące. Finałowy odcinek, który powinien być wielką kulminacją, niczym nie różni się od tego, co oglądaliśmy w minionych epizodach. Jednolitość serialu jest tym samym podkreślona jeszcze dosadniej i bynajmniej nie jest to plus. Już na samym początku odcinka widać doskonale, że zbliżamy się do końca – twórcy postawili na krótką przebieżkę po tym, co już było, oferując nam sceny retrospekcji przeplecione z odliczaniem od 10 w dół (skojarzenie z odpaleniem silnika rakiety nieprzypadkowe). Początkowo wykorzystanie tego zabiegu montażowego nie jest do końca czytelne, jednak z perspektywy całego odcinka widać już, że stanowi on część klamry, która spaja epizod w całość – jak się okazuje, podobne odliczanie zamieszczono także na końcu epizodu. Tam jednak zamiast retrospekcji pokazano sceny z udziałem doznającej pełnego katharsis Susan oraz z triumfującym Jackiem, który wreszcie zakończył próbę rakietową sukcesem. Po pełnym sezonie, każde z nich osiągnęło swoje własne wyswobodzenie i spełnienie. Tylko czy to naprawdę po to oglądaliśmy ten serial? Patrząc na same postaci Jacka i Susan rzeczywiście widać w nich dużą zmianę na przełomie całego sezonu – on z niepoprawnego optymisty i fanatyka stał się człowiekiem z nieco większym dystansem i innym niż początkowo światopoglądem, zaś ona z szarej myszki przemieniła się w kobietę, która wreszcie jest w stanie wygarnąć własnemu ojcu co o nim myśli. Niestety, w tym konkretnym przypadku, całego serialu nie da się zbudować wyłącznie na psychologicznej przemianie postaci – tutaj od samego początku akcja jest tak znikoma, że poświęcenie głównej uwagi metaforom i symbolice jest w pewnym sensie dodatkowym gwoździem do trumny. Serialowi brakuje energii i wigoru – wszystkiego, co mogłoby przytrzymać przy nim widza na dłużej niż pięć minut. I o ile pierwszemu epizodowi taką flegmatyczność wybaczyłam, o tyle każdy kolejny okazywał się już niewybaczalny. Finał również nie wychyla się ponad poprzeczkę przeciętności choćby o cal – gdyby nie wyraźny akcent położony na zakończenie, można byłoby nawet przypuszczać, że to zwykły odcinek, jeden z wielu.
fot. materiały prasowe
Skoro już o zakończeniu mowa, muszę nadmienić, że zupełnie nie kupuję „cliffhangera” z Ernestem, Jackiem i nieszczęsnym komputerowym samolotem. Relacja, jaka łączy tych dwóch panów, nie jest do końca zrozumiała w serialu, w związku z czym trudno uwierzyć, że Ernest byłby zdolny do zabicia Jacka na zasadzie „bo tak”. Jest to dla mnie nieprzekonujące i niewiarygodne – zamiast emocje, zakoczenie wywołało we mnie raczej zażenowanie, bo serialowi do tej pory jakoś nie było po drodze z clffhangerami. Może to też dlatego ten ostatni wybrzmiewa bardzo sztucznie i sprawia wrażenie wciśniętego na siłę – tylko po to, by zakończyć tę historię w jakimś wyrazistym miejscu (a skoro przez cały sezon takich miejsc nie było, twórcy widać wpadli na to, by stworzyć je sobie osobiście). I oto mamy finał – zakończenie otwarte, a jednak zamknięte; pozostawiające furtkę do kontynuacji, a jednocześnie poprawnie spinające dotychczasowe wątki poszczególnych postaci w jedną całość... Niestety, jedno z drugim jakoś mi się nie klei i gdybym miała zastanawiać się, co może wydarzyć się dalej, nie mam szczególnego pomysłu. Co gorsza, nawet na to nie czekam, bo zwyczajnie losy tych bohaterów kompletnie mnie nie obchodzą. Mam też problem z wątkiem seksualnych rytuałów, którymi tak bardzo promowano serial jeszcze przed jego premierą – z perspektywy całości, takie wątki można zliczyć na palcach jednej ręki, a i tak nie powiedziałabym, że grały większą rolę dla biegu wydarzeń. Owszem, może i obudziły w Jacku instynkty, jakich sam by się nie spodziewał; owszem, może i zbliżyły do niego Ernesta... Koniec końców jednak serial zupełnie się na tym nie skupia, śledząc raczej kolejne wypady bohaterów na pustynię i kolejne nieudane próby odpalenia rakiet. Robi się to po prostu nudne i tak naprawdę trudno odróżnić jeden odcinek od drugiego – to wyraźny znak na monotonię produkcji, a ta (co nie jest tajemnicą) kompletnie nie sprzyja jej odbiorowi. Jedynym plusem serialu jest jego realizacja. Montaż, muzyka i część onirycznych wizji Parsonsa naprawdę działała i przykuwała oko. Ładna otoczka to wciąż jednak za mało, by przytrzymać widza w pełnym skupieniu – tutaj ewidentnie brakowało wyrazistej historii. A może i wyrazistego bohatera – choć kamera śledzi Parsonsa, nie zaliczyłabym go do tych najbardziej intrygujących postaci. Bliższa wydaje mi się Susan, która – co widać od poprzedniego odcinka – ma bardzo bogatą przeszłość, zdecydowanie wartą zgłębienia. O Parsonsie nie wiemy tak naprawdę nic poza tym, co czyni na bieżąco – jak mamy przekonać się do osoby, która wydaje się tak jednowymiarowa? Czuję zawód. Z powodu Susan także, bo zasugerowanie jej historii powinno odbyć się znacznie, znacznie wcześniej - nie teraz, gdy już jest na to za późno. Strange Angel z intrygującej, nieco tajemniczej i erotycznej produkcji, wyewoluował w serial przeciętny, przegadany i nudny. Każdy kolejny odcinek okazywał się bardziej monotonny od poprzedniego i mimo chwilowych wzlotów, całość nie pozostawia po sobie dobrego wrażenia. Twórcy zagubili się w scenariuszu i nawet z perspektywy finału nie jestem pewna, co tak naprawdę chcieli nam przekazać. Tą niepewność doskonale widać na ekranach, w związku z czym nic dziwnego, że działa to po prostu nieprzekonująco. Szkoda, bo wydawało mi się, że będzie z tego coś, co wyróżni się na tle współczesnych seriali.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj