Choć ostatnio Jack odsunął się od swoich kolegów, w odcinku numer 6 ponownie powracamy wraz z nim do wybuchów. Trudno jednoznacznie ocenić, czego ten człowiek tak naprawdę chce, bo raz jest zainteresowany rakietami, raz rytuałami, a raz jedno miesza z drugim. O jego niezdecydowaniu najlepiej świadczy scena orgii, podczas której przenosi się na księżyc – choć pożąda przyjemności cielesnej, zdaje się, że służy mu ona wyłącznie do nabywania dalszych inspiracji. Gdzieś pod jego skórą nieustannie znajduje się pragnienie bycia pionierem, przytłumiane od czasu do czasu przez przyziemne żądze. Twórcy nie powiedzą tego jednak wprost, posługują się wyłącznie symboliką. Ta rzeczywiście jest imponująca – w zasadzie każda scena serialu niesie za sobą metaforyczne przesłanie, na czele z przemienianiem się w wilkołaka czy księżycem zbudowanym z martwych ciał i powiewającą nad nim flagą. Miłośnicy rozkładania odcinków na czynniki pierwsze mają co analizować, jednak nie zmienia to faktu, że te zabiegi niekoniecznie sprzyjają fabule. Przeciwnie – czynią ją po prostu nudną.
Nie widzę większej równowagi w historii małżeństwa Parsonsów, a wątek ich kryzysu jest podświetlany w zasadzie w każdym możliwym momencie. Jeśli jesteśmy z Jackiem, widzimy, że doświadczenia z rytuałów postrzega jako inspirację dla własnego pożycia małżeńskiego; gdy zaś obserwujemy Susan, zdajemy sobie sprawę wyraźnie, że wszystkie dwuznaczności kobieta odnosi do traumatycznej sytuacji wywołanej przez sektę. Wydarzenie z trzeciego odcinka na dobre zmieniło relację małżonków, ale miało ono miejsce kilka odcinków temu, tymczasem wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ich wątek stoi w zasadzie w miejscu. Wciąż nie mogą się dogadać, wciąż jedno próbuje, a drugie ucieka, wciąż traktują seks jako temat tabu i nie mogą dojść do żadnego konsensusu w kwestii własnego życia łóżkowego. Trochę to męczące, bo ani nic nie wnosi, ani nie śledzi się tego ze szczególnym zainteresowaniem. Serialowi brakuje dynamiki – jeśli te sceny miały pokazać rozchwianie w życiu głównego bohatera to okej, rzeczywiście to widać. Nie zmienia to jednak faktu, że dla wykorzystania czasu można było wpleść w to jeszcze więcej, żeby na ekranie cokolwiek się działo.
Dodatkowego chaosu płaszczyźnie fabularnej dodaje wplatanie wątków historycznych – jeszcze niedawno był to Orson Welles, zaś teraz widmo II wojny światowej. Bohaterowie gubią się gdzieś między własną moralnością, chęcią budowania rakiet i rozwijania nauki, a strachem przed tym, co nadchodzi. Często ich motywacje nie są jasne, a natłok wątków sprawia, że osobiście boli mnie głowa od śledzenia tego, co dzieje się tym razem. Dwa ostatnie odcinki uznaję za bardzo męczące i niewiele wnoszące – poza położeniem dodatkowego nacisku na romantyczną (na razie jednostronnie) relację między Ernestem a Jackiem, zaznaczenie kryzysu zarówno w związku Parsonsów jak i Donovanów oraz zasygnalizowaniem ślamazarnego postępu w kwestii produkcji rakiet, nie ruszyliśmy do przodu w zasadzie ani o krok. Dodatkowo wizje, które rozgrywają się w głowie Jacka, zaczynam postrzegać jako zbyt natrętne – zamiast pokazać bohatera w działaniu, tak, jak miało to miejsce w pierwszych odcinkach, zaczynamy filozofować i odpływać wraz z nim w melancholię. I moim zdaniem nie jest to dobra ścieżka – nie na tym etapie, gdy wielkimi krokami zbliżamy się do finału i gdy już dawno powinno się „coś” tutaj dziać.
6 i 7 odcinek serialu Strange Angel to trochę stracony i przegadany czas. Niewiele dynamiki, niewiele postępów w rozwoju wątków i relacji, zdecydowanie za dużo refleksyjności i łez wylewanych tak naprawdę nad niczym. Konflikt między Jackiem a Susan dodatkowo osłabia tempo akcji, ponieważ dla mnie jest za słabo uzasadniony – nie rozumiem co doprowadziło do takiego rozpadu w związku, a często nieuzasadnione wybuchy Susan nie sprzyjają wiarygodności jej postaci. Mam wrażenie, że to wyssana z palca kłótnia małżonków, którą można zbyć ziewnięciem – zatem fakt, że obecnie kładzie się na nią największy nacisk, to raczej słaby zabieg z punktu widzenia całego serialu. Realizacyjnie wciąż bez zarzutów. Fabularnie - cóż, mogło być lepiej.