Bohater The Sculptor nosi zwykłe, prozaiczne nazwisko - David Smith. Dlatego tytuł pierwszego rozdziału komiksu brzmi dosyć intrygująco - Drugi David Smith. I rzeczywiście, nasz bohater, cierpiący na niemoc twórczą młody artysta, jest twórcą raczej drugorzędnym. Pierwszy David Smith to ceniony amerykański rzeźbiarz, z którym młody David, również parający się tą dziedziną sztuki, jest wielokrotnie mylony, co rzecz jasna niejeden raz stawało się dla niego powodem do frustracji. Kilka lat temu liznął odrobiny sławy, ale po niesnaskach ze swoim marszandem te chwile artystycznego spełnienia są jedynie słodkim wspomnieniem. Poznajemy go, kiedy siedzi pogrążony w myślach w restauracji. Niespodziewanie przysiada się do niego jego wuj, Henry. Pogrążają się w długiej, przyjacielskiej rozmowie i nagle David uświadamia sobie jedną, podstawową rzecz - przecież ów wuj nie żyje. Potem robi się jeszcze dziwniej. Henry okazuje się być bowiem personifikacją Śmierci, która składa bohaterowi kuszącą ofertę. To jednak jeszcze nie wszystko. Po rozstaniu z Henrym wokół Davida zaczynają dziać się naprawdę dziwne rzeczy. Ludzie na ulicy dziwnie się zachowują, w końcu tworzą wokół bohatera krąg, klękają, biją pokłony i nagle z nieba zstępuje anioł, a raczej kobieta z anielskimi skrzydłami, która wypowiada do Davida kilka słów i składa na jego ustach pocałunek. To zaledwie początek tej niezwykłej historii, pełnej symbolicznych odniesień, ale także prozy życia młodego, poszukującego inspiracji artysty.
Źródło: Prószyński i S-ka
Otwierając ten pokaźny, prawie pięciuset stronicowy album, przypominający kształtem bardziej książkę niż komiks, nie zobaczymy ani olśniewających obrazów, ani takich kolorów. Dominuje tutaj szara czy wręcz stalowa barwa, a rysunki, wśród których jest mnóstwo małych kadrów, przypominają prosty i czytelny styl oraz klimat dzieł Willa Eisnera. Główny bohater również wygląda dosyć przeciętnie: ot, taki młody mężczyzna o nieokreślonym wieku - czarna podkoszulka, proste spodnie i kurtka; jakoś nie wygląda na obracającego się w artystycznych kręgach twórcę. A jednak jest on, wraz ze swoimi pragnieniami i przytłaczającymi życiowymi doświadczeniami, siłą napędową tej opowieści. Nie jest nawet zbytnio sympatyczny, najbardziej pasuje do niego z lekka paradoksalne określenie dupek z zasadami. Oprócz tego, że dotrzymuje każdej podjętej w swoim życiu obietnicy, to trochę kłótliwy, trochę nadąsany, trochę zagubiony w dorosłym świecie młody jeszcze człowiek, a gdyby nie przyjaciel z dzieciństwa (przyjaciel gej, nadmieńmy), byłby zupełnie samotny. Dlaczego? Bo wszyscy jego bliscy zmarli w smutnych okolicznościach. Czy taki człowiek może cieszyć się życiem? Owszem, jeśli tylko będzie robił to, co kocha; jeśli będzie tworzył. Dlatego też idzie ze Śmiercią na pewien układ. Obiecuje jej swoje życie w zamian za dwieście dni pełnej artystycznej wolności. Pełnej w ten sposób, że będzie w stanie wyrzeźbić za pomocą gołych dłoni wszystko, co tylko zechce. Od razu w myślach przywołujemy faustowskie konotacje, zastanawiając się, czym tak naprawdę będzie dla bohatera ta transakcja - darem czy przekleństwem. Zwłaszcza że David Smith spotyka wkrótce na swej drodze niezwykłą (a może jednak najzwyczajniejszą w świecie) kobietę, która wygląda dokładnie jak nie tak dawno zstępujący z niebios anioł. W Stwórcy mamy niezwykle ciekawe pomieszanie realizmu z fantastyką. W warstwie obyczajowej komiks przypomina choćby pamiętne Blankets Craiga Thompsona, zaś w warstwie fantastycznej (i autotematycznej) - wydanego w tym roku Sama Zabela i magiczne pióro. Ten mariaż wyszedł McCloudowi wyjątkowo atrakcyjnie i przekonująco, można tu przywołać jeszcze skojarzenia z tematyką superbohaterską - zdolności panowania Davida nad materią bardzo przypominają te, które posiadają bohaterowie uniwersów Marvela i DC. W ogóle Stwórca to trochę taki patchwork z różnych motywów kultury i tej popularnej, i tej uważanej za wysoką; patchwork idealnie utkany, aż miejscami może wydawać się, że ów komiks to nic innego, jak skok autora na arcydzieło. A jako znawca tematu i wybitny teoretyk sztuki komiksowej Scott McCloud wydaje się mieć wszelką wiedzę i predyspozycje, by dzieło takiej wagi stworzyć lub nawet wykalkulować. Można bowiem spotkać się już z opiniami, że wszystko w Stwórcy jest poukładane w tak precyzyjny sposób, abyśmy bezwiednie uznali komiks za dzieło jeśli nie genialne, to przynajmniej doskonałe. Czy z czymś takim mamy właśnie do czynienia w tym przypadku? To tak naprawdę każdy czytelnik musi ocenić indywidualnie. Z pewnością McCloud porusza się w obszarze sztuki komiksowej bezbłędnie, jego kunszt jest najwyższej próby - często niepozorne na pierwszy rzut oka kadry po wgłębieniu się w fabułę nabierają nowego, większego znaczenia. Autor stosuje znane ze Zrozumieć komiks formalne i narracyjne chwyty, by osiągnąć odmienne w zależności od potrzeby efekty - od kontrapunktu poprzez wyciszenie do mocniejszych, podkreślających wagę danej sceny akcentów. McCloud w sposobie i świadomości tworzenia bardzo przypomina piszącego o nim na okładce Gaimana, Stwórca zresztą ma pokrewny Sandmanowi nastrój. Dlatego trochę dziwią opinie piętnujące fakt, że twórca wywiązał się z realizacji swojego komiksu aż za dobrze. Czy to była artystyczna kalkulacja, czy szczera, płynąca prostu z duszy opowieść? Bardziej przychylam się ku temu drugiemu. A przekonują mnie o tym ostatecznie już jedynie same słowa, bez zapadających w pamięć obrazów z finału komiksu. Na koniec mamy bowiem kilkanaście akapitów, rodzaj autorskiego posłowia, w którym McCloud wyjaśnia, skąd wziął inspirację dla Stwórcy. To chyba najpiękniejszy fragment tej graficznej opowieści, dzięki któremu cała historia zatacza krąg, wnika w realny świat i obdarza prawdziwym życiem rysunkowych bohaterów. Jeśli to też miałby być wykalkulowany zabieg autora, to trudno. Mnie ta "kalkulacja" chwyciła prosto za serce i nic na to nie poradzę - zawartej w Stwórcy wizji uległem całkowicie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj