Supergirl powraca z nowym odcinkiem po świąteczno-noworocznej przerwie. Wszem wobec pojawiają się głosy, że wyreżyserowane przez Kevin Smith Supergirl Lives (tytuł nawiązuje do niezrealizowanego projektu reżysera o Supermanie) jest prawdziwym majstersztykiem i wielkim ukłonem w stronę fanów. Jest w tym sporo prawdy – twórcy reorganizują strukturę fabularną, wprowadzają nowe wątki, sugerują większe zagrożenia malujące się już na horyzoncie, a przy tym robią to z wielką gracją, w płynny sposób przechodząc pomiędzy kolejnymi elementami historii. Oczywiście ten rozmach staje się mieczem obosiecznym i niektóre rozwiązania narracyjne rażą swoją banalnością czy niekiedy nawet sztucznością. Pomimo tego kosmiczna podróż, w jaką chce nas zabrać Smith, z biegiem czasu staje się pierwszorzędną przygodą, jakich w całej produkcji stacji The CW jest jak na lekarstwo.   Odcinek zaczyna się niepozornie, od walki Supergirl, Guardiana i Winna z drobnymi złodziejaszkami. W pewnym sensie sekwencja ta określa przyjętą przez Smitha konwencję – Supergirl Lives w znacznie większym stopniu skupia się na detalach. Mamy tu więc małe szczęścia Alex, tytułową bohaterkę pozbawioną mocy, zwyczaje Snappera Carra czy nieustanne podkreślanie uroku Mon-Ela. Kara prowadzi z kolei prywatne śledztwo, które ma rozwiązać zagadkę znikania przypadkowych osób. Cała zabawa zaczyna się jednak w momencie, gdy docieramy do swoistych gwiezdnych wrót. Smith bardzo sprawnie bawi się formą i nawiązuje do kultowego już serialu science fiction, zapraszając widza do podróży na odległą planetę. Fani gatunku z pewnością znajdą tu coś dla siebie; momentami bowiem Supergirl Lives jawi się jak któryś z odcinków Star Trek, gdzie zagubieni gdzieś w kosmicznej otchłani śmiałkowie muszą czekać na wsparcie ze strony grupy ratunkowej. Wrażenie to potęguje jeszcze oszczędność scenograficzna – Smith doskonale zdaje sobie sprawę z ograniczeń budżetowych, więc swoją tarczę buduje ze stylizowania wizualnego przekazu na kino klasy B. O dziwo ta szczerość zdaje się na ekranie popłacać jak nigdy wcześniej. Nawet jeśli rozwiązanie kosmicznego problemu dla części widzów będzie mało satysfakcjonujące, to w ostatnim odcinku serialu znajdziemy całą masę smaczków i niuansów, które będą potęgować nasze zainteresowanie opowieścią. Ponownie widzimy więc znaną z crossoveru rasę Dominatorów, pojawiają się bezwzględni łowcy, w dodatku stopniowo nabieramy pewności, że Mon-El niekoniecznie musi być tą osobą, za jaką się podaje. Przypomnijmy, że swego czasu mówił on o swoim pobycie na planecie Warlord, rządzonej przez okrutnego Mongula – jednego z największych komiksowych przeciwników Supermana. Wydaje się, że twórcy nawiązywali do tego wątku nieprzypadkowo. Do tego wszystkiego dochodzi kwestia czerwonego słońca; nawet prezent Hanka w postaci urządzenia imitującego działanie żółtej gwiazdy prezentuje się na ekranie całkiem dobrze, choć zapewne w innym punkcie historii piętnowalibyśmy groteskowość takiego rozwiązania. Co więcej, postać Guardiana po raz pierwszy pojawiła się w komiksach w serii Star-Spangled Comics – zwróćcie więc uwagę, jaki napis widnieje na drzwiach samochodu, którym Winn zatrzymuje jednego ze złodziejaszków. Na tym tle zupełnie niezrozumiałe wydają się inne zabiegi fabularne. Przy całym szacunku dla relacji Alex i Maggie  ekspozycja tego wątku w serialu nader często staje się dla widza męcząca. W tej kwestii zapanowała zbiorowa głupawka: twórcy chcą na siłę podkreślić, jak ważny jest rodzący się związek kobiet, jednak cel w tym przypadku przysłania im zdolność panowania nad wykorzystanymi środkami. I tak Alex z postaci z krwi i kości zamienia się w mentalną nastolatkę, która zaczyna masakrować widzów emocjonalnymi ochami i achami, serwowanymi z prędkością karabinu maszynowego. Jeśli w 2017 roku ktokolwiek wychodzi z założenia, że ekranowe uwagi na temat szybszego bicia serca i buzowania hormonów po spędzeniu nocy z ukochaną muszą być wyłożone łopatologicznie, to ten świat zmierza w niepokojącym kierunku. Twórcy zdają się wyświadczać niedźwiedzią przysługę homoseksualnej społeczności – w końcu mało kto weźmie na poważnie Alex, która w swoich uczuciach jawi się jako osoba trafiona przez szlag i piorun jednocześnie. Podobnie rzecz ma się z Winnem, który z nieznanych powodów został w ostatnim odcinku maminsynkiem. Facet chyba zdaje sobie sprawę, w jak niebezpiecznym środowisku przebywa, jednak pierwszy lepszy cios w jego głowę spowodował w nim potężną traumę – takiego obrotu spraw nie wytłumaczyłby przekonująco nawet Zack Snyder. Na szczęście jednak Smith zdołał przeprowadzić cały ten targany głupotkami fabularnymi okręt przez różnorakie mielizny i w ostatecznym rozrachunku musimy uznać Supergirl Lives za odcinek udany. Papierkiem lakmusowym dla jakości serialu stanie się jednak to, co dopiero przed nami. Wielkie zainteresowanie wzbudza sposób, w jaki twórcy zdecydują się zaakcentować czyhające tu i ówdzie w opowieści większe zło. Cieszy fakt, że nawet na tym etapie 2. sezonu wydaje się to nie do końca oczywiste.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj