Takiej huśtawki nastrojów nie powstydziłaby się kobieta w ciąży. W czwartym sezonie Glee na jeden dobry epizod przypadały trzy słabe. Jednymi z najlepszych, nie tylko w przeciągu ostatnich miesięcy, ale i chyba w historii serialu, były "Britney 2.0” oraz "Feud”, z którego pochodzą świetnie zaaranżowane covery "How to Be a Heartbreaker” (Marina and the Diamonds), "Cold Hearted” (Paula Abdul) czy wywołujący nieujarzmiony dziewczęcy pisk mash up "Bye Bye Bye” (N’Sync) i "I Want It That Way” (Backstreet Boys). Możliwe, że w pamięci widzów pozostanie jeszcze akustyczna wersja "Teenage Dream” (Katy Perry), kontrowersyjny epizod "Shooting Star”, ale niewiele więcej.
Podział fabuły na dwa miasta lekko namieszał. Wprowadzenie kolejne porcji głównych bohaterów też zrobiło swoje. W efekcie kilka wątków rozwinięto (i zamknięto) w tempie ekspresowym, a wiele postaci zostało potraktowanych po macoszemu. Przykładem może być choćby Marley (Melissa Benoist) - choć została obwołana w pierwszym odcinku "nową Rachel”, to musieliśmy przeczekać prawie połowę sezonu, aby dowiedzieć się o niej coś więcej.
[image-browser playlist="591649" suggest=""]
©2013 FOX
Jeśli chodzi o rozwiązania fabularne, to można odnieść wrażenie, że wydarzenia z McKinley High były nieco chaotyczne - w większości są pozbawione barw (miłość dwóch najlepszych kumpli do jednej Marley) albo balansują na granicy zjawiska paranormalnego (miłość Tiny do Blaine'a czy kolejna metamorfoza Sama). Lepiej na ich tle wypada Nowy York, który stał się klasyczną opowieścią o narodzinach gwiazdy ze stałym zestawem dramatów oraz duża ilością wokaliz przy użyciu wysokich tonów. Przynajmniej jest w tym jakiś porządek.
Pojawienie się kilku gwiazd wyszło serialowi na dobre. Kate Hudson może nie zachwyciła niezwykłymi umiejętnościami tanecznymi (jak na bohaterkę z przeszłością na Broadwayu), ale i tak trzeba przyznać, że jej postać miała ciekawą pointę. Sarah Jessica Parker znowu zagrała Carrie Bradshaw z "Seksu w wielkim mieście”, tym razem pod pseudonimem Isabelle Wright. Natomiast w zupełnie nowej roli mogliśmy zobaczyć Whoopi Goldberg. Aktorka, którą znamy głównie z filmów komediowych, zaskakująco została obsadzona w roli poważnej wyroczni otoczonej aurą mądrości. Nie pojawiała się na ekranie często, a szkoda, bo pokazała aktorstwo wysokiej klasy.
[image-browser playlist="591650" suggest=""]
©2013 FOX
Duże nazwiska, duże zmiany i duże oczekiwania w kontekście finału. Tymczasem to był chyba najskromniejszy odcinek finałowy w historii serialu. Mała ilość fajerwerków i pompy mogłaby wyjść na plus, ale równie mało było wzruszeń i poruszeń. "New Directions” na konkursie chórów szkolnych nie zachwycili - ich występ był chyba jeszcze słabszy niż w sezonie trzecim. Niestety, piosence oryginalnej, czyli "All or Nothing”, zabrakło siły, aby spełnić oczekiwania i zostać muzycznym grande finale całego sezonu. Ustąpiła pokornie miejsca coverowi "Hall of Fame” The Script oraz will.i.am.
Zakończono wątek ślubu Emmy i Willa. Nie było wzruszeń, wyszło uroczo i spontanicznie. Wyjaśniono również największą tajemnicę czwartego sezonu Glee, czyli kim była Katie, z którą Ryder czatował przez kilka ostatnich epizodów. W tych kilku scenach błyszczał Blake Jenner, który bardzo rozwinął się pod względem gry aktorskiej. Nie dowiedzieliśmy się, jak Rachel poszło przesłuchanie do "Fanny Girl” i to jest właśnie wielki cliffhanger, który ma zachęcić do dalszego oglądania po wakacjach. Czy się uda? Zobaczymy. Jednak to pokazuje, że twórcy bazują głównie na sentymencie widza do gwiazd pierwszych sezonów.
Glee ukończyło bieg, zgodnie z przewidywaniami, z wynikiem średnim. Do sukcesów czwartej serii można zaliczyć kilka naprawdę świetnych aranżacji i wykonań, zabawny odcinek o superbohaterach i to, że Finn Hudson na chwilę stał się mężczyzną (dzięki czemu Cory Monteith w końcu miał co zagrać). Te słodkie okruszki zatopiono jednak w kompletnym chaosie, w dodatku takim, który raczej nie wciąga. Czwarty sezon oglądało się rozleniwionym okiem.