Pierwsze sekundy odcinka serialu Tajna Inwazja od razu rozwiązują cliffhanger ze "śmiercią" G'iah. Jest to jednak wytłumaczenie fatalne pod każdym względem, bo postawiono na banał i kompletnie nie wykorzystano emocjonalnego potencjału tego twistu. Fakt, że G'iah w sekundę potrafiła zrobić z siebie Super Skrulla z mocą Extremis, to jakiś absurd i lenistwo scenarzystów. To jest zbyt proste, za szybkie i pozbawione sensu. Skoro tak łatwo i bez absolutnie żadnych konsekwencji można tworzyć Super Skrulli, to Gravik powinien już mieć armię, która bez problemu podbije Ziemię. I nawet jeśli w kolejnych odcinkach wyjaśnią działanie tej maszyny, to będzie za późno. Na tym etapie to absurd przekraczający granice dobrego smaku. Ten odcinek świetnie się ma w momentach kameralnych, gdy przysłuchujemy się jedynie rozmowom bohaterów. To te sceny, w których w końcu Samuel L. Jackson ma coś do zagrania. Coś, co pozwala dobrze rozwinąć Nicka Fury'ego i ukazać go jako człowieka, a nie posągowego twórcę Avengers. Jego rozmowy z żoną i Rhodesem mają solidne napięcie i odpowiednią dawkę emocji. Nie jest to idealne pod kątem scenariuszowym, a banał z poezją małżonki jest zbyt ckliwy, ale można tym momencie docenić to, co jest najmocniejsze. Obie sceny naprawdę nieźle się oglądało, a rozmowy spełniły swój cel fabularny.
fot. materiały prasowe
+4 więcej
Kwestia Skrulla przejmującego tożsamość Rhodesa została poprowadzona tak sobie. Coś, co powinno być motorem napędowym poczucia paranoi i niepewności, a także budulcem napięcia w serialu Tajna inwazja, jest niestety kolejnym banałem. Twórcy całkowicie pogubili się i zlekceważyli zbudowany potencjał. Od razu dostajemy potwierdzenie, że Skrull przejął tożsamość Rhodesa i pracuje z Gravikiem. Tyle można było się domyślić, więc – pomijając niezłą rozmowę Fury'ego z fałszywym Rhodesem – jest to festiwal oczywistości i marnowania potencjału. Skrulle przeprowadzają atak na prezydenta Stanów Zjednoczonych, udając Rosjan. To zagranie teoretycznie oczekiwane i dość oczywiste, ale w scenariusz znów wkrada się banalność. Łatwość, z jaką dochodzi do ataku na potencjalnie najważniejszą personę na świecie, woła o pomstę do nieba. Popkultura przyzwyczaiła nas, że ochrona prezydenta USA jest tak zaawansowana, że trudno uwierzyć w atak z zaskoczenia. Jeszcze z dwoma helikopterami! Nie można jednak krytykować twórców za realizację strzelaniny, bo wygląda ona dobrze – ma odpowiednio rozłożone akcenty i jest nawet widowiskowa. To coś, czego jeszcze w tym serialu nie widzieliśmy. Twórcy za punkt honoru postawili sobie szokowanie każdym zakończeniem odcinka. Biorąc jednak pod uwagę irytującą banalność rozwiązania "śmierci" G'iah, nie jestem w stanie zaufać im, że to, co tutaj widzimy, zostanie odpowiednio wykorzystane. Problem polega na tym, że ta scena to scenariuszowy absurd i głupota. Moment postrzelenia Talosa nie jest wiarygodny, a wręcz sztucznie wymuszony. Tym samym zabicie go przez Gravika wydaje się dość frustrującą manipulacją. Choć pożegnanie tej postaci byłoby smutne, to nie jestem w stanie uwierzyć w tę śmierć. Wydaje się to sztucznie wywoływać emocje. Przez rozczarowanie G'iah wątek ten staje się pasmem kiepskich decyzji. Nie wspomnę już o tym, z jaką łatwością Gravik ucieka. Chwaliłem Samuela L. Jacksona za wcześniejsze sceny, ale jego reakcja na śmierć przyjaciela, którego zna od dekad, pozostawia, delikatnie mówiąc, zbyt wiele do życzenia. Tajna inwazja zaczęła się dobrze, bo pierwsze odcinki miały odpowiednią konstrukcję, dobry pomysł i niezłe wykonanie. Niestety pod kątem scenariusza serial wypada coraz słabiej. Twórcom nie brakuje ambicji, bo naprawdę czuć, że chciano tutaj stworzyć coś dojrzałego. Jednak produkcja rozpada się jak domek z kart, co może wywołać fizyczny ból każdego fana MCU. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj