Finałowy odcinek 4. sezonu Teen Wolf, "Smoke and Mirrors", był antyklimatyczny w niemal każdej swojej sekwencji. Wszystko za sprawą tego, że rozwiązania sytuacji zagrożenia każdego z bohaterów pokazano w nieciekawy sposób, w zasadzie każdą z nich ogrywając na zasadach deus ex machina - ocalenia z zewnątrz w ostatniej chwili.
To pierwszy raz w historii serialu, kiedy zacząłem zastanawiać się, co ja właściwie oglądam. Ten odcinek pokazał bowiem powód, dla którego wielu ludzi nie podjęło się w ogóle oglądania produkcji. "Serial o wilkołakach od MTV? Jak to w ogóle brzmi? To nie może być dobre." Okazał się jednak nie tylko dobry, ale wręcz świetny. Przyciągał intrygującymi relacjami bohaterów, ciekawą mitologią, doskonałym tempem akcji i niezłą choreografią walk. W zakończeniu najnowszego sezonu zabrakło większości tych elementów; zostały potraktowane w zasadzie po macoszemu, a od finałowej walki Petera ze Scottem aż wiało kiczem. Coś takiego było nie do pomyślenia jeszcze kilka sezonów temu, dlatego zasmuciły mnie rozwiązania zastosowane w finale.
Niby bohaterowie robią to co zwykle: biegają, strzelają i biją się nawzajem, ale co jest ostatecznym oswobodzeniem niektórych z nich? Odsiecz uzbrojonych mężczyzn i kobiet, zdetonowany granat i… spokojne przemówienie do rozsądku. Zabrakło mi jakiegoś emocjonalnego oddziaływania tych scen, zwłaszcza że spokojnie przemówić do rozsądku mogła Scottowi Kira, a nie Liam, z którym nie mogli znaleźć wspólnego języka przez większość sezonu. Wypadło to mało wiarygodnie, bo rozwiązania te były rwane i skuteczne zbyt szybko.
Największym nieporozumieniem jest dla mnie jednak rozwiązanie, które zaserwowano w wątku Dereka. Cały sezon oglądamy, jak to stracił swoją moc, musi nauczyć się być człowiekiem, jak to nie boi się umrzeć za swoich przyjaciół, a wszystko tylko po to, by w jednej scenie, zupełnie znienacka, bez uzasadnienia powiedział nam, że tak naprawdę nie umarł, a ewoluował? Oczywiście nie dane nam już było usłyszeć, co to właściwie oznacza i z czego wynika. To kolejne pójście na łatwiznę ze strony twórców, którzy przecież mieli dużo czasu, by móc ze spokojem rozwijać mitologię serialu, a zdecydowali się w tym czasie przez trzy odcinki pod rząd pokazywać w zasadzie te same walki z bronią w ręku przeciwko grupie Berserkers.
[video-browser playlist="633333" suggest=""]
Denerwujący jest też fakt, iż po finale nic w zasadzie się nie zmieniło. Główni Źli nadal żyją, by móc zadać kolejny cios w następnym sezonie. Niby fajnie, że Wataha Scotta dalej może działać na zasadach nie zabijamy swoich przeciwników, ale jednak ile razy można oglądać tę samą historię z tym samym złym jako antagonistą? Mam zresztą wrażenie, że pod koniec sezonu twórcy sami pogubili się nieco we własnej intrydze, w zbyt łatwy sposób oczyszczając w zasadzie wszystkich z zarzutów.
Kontynuując narzekania - oto właśnie minął cały sezon 4., a my nie dostaliśmy ani jednej, nawet słownej wzmianki na temat Isaaca, mimo że obiecywano, iż ma się on pojawić w serialu choćby na chwilę. Nie mówiąc już o deklaracjach dotyczących chwilowego powrotu Jacksona, aczkolwiek na to nie ma co się obrażać, bo fabularnie rzeczywiście nie miałoby to większego znaczenia. Skoro już mowa o postaciach, które zniknęły bezpowrotnie - gdzie jest ojciec Scotta, który miał wyjechać "na kilka dni", a po powrocie przeprowadzić poważną rozmowę z synem? Gdyby spojrzeć z boku na fabułę nowego sezonu, można dostrzec, że jest ona strasznie chaotyczna i urywa niektóre wątki w połowie.
Na szczęście jest w tym odcinku kilka scen, które przypominają o dniach świetności Nastoletniego wilkołaka: chwila, gdy Malia i Stiles poszukują czegoś, co pomoże im "wywąchać" Scotta; rozmowa Coacha z chłopakami dotycząca tego, dlaczego ominęli mecz i grę rozpoczęcia sezonu; scena, w której ponownie pojawia się mantra #SłońceKsiężycPrawda; użycie wyjątkowo wpadającej w ucho muzyki ("Arsonist’s Lullabye" Hoziera) w jednej z końcowych sekwencji. To jednak za mało, by pozbyć się wrażenia, że coś poszło wyjątkowo nie tak w tym odcinku.
Cieszę się, że powstanie kolejny, najprawdopodobniej dłuższy sezon, myślę jednak, że twórcy powinni dać sobie trochę czasu na dopracowanie swoich pomysłów. O ile wątek Benefactora był nieźle poprowadzony przez większość sezonu, gromadząc chmury nad Beacon Hills, to ostatecznie piorun zdradzenia tożsamości postaci nie uderzył z wystarczającą mocą, by porazić widzów. Okazał się być bowiem jedynie zasłoną dymną dla działań Petera i przestał mieć jakiekolwiek znaczenie w ostatnich odcinkach. Co więcej, motywacja Petera, sprowadzająca się do: "Chcę mieć więcej władzy, która przecież należy się mojej rodzinie", pozostawia wiele do życzenia.
Czytaj również: Zapowiedź nowych odcinków serialu "Jeździec bez głowy"
Mam wrażenie, że o ile sporo działo się w tym sezonie, niektóre odcinki były na naprawdę wysokim poziomie, a niektóre sceny wypadły znakomicie (wszystkie sekwencje nocnego ataku na bezbronne młode ofiary, korzystające ze stylistyki horroru poprowadzone były pierwsza klasa), o tyle tak naprawdę z tego sezonu nic szczególnego nie wynikło. Mam nadzieję, że 5. seria zatrze już to wrażenie i da nam wreszcie burzę z piorunami z prawdziwego zdarzenia.