Stało się, doczekaliśmy się ostatecznego pojedynku o to, komu przypadnie w udziale bunkier, czyli najlepsze znane schronienie przed zbliżającą się śmiercionośną radioaktywną falą. Trzeba przyznać, że epizod nie rozczarowuje, a całość wyszła wartko, ciekawie i brawurowo. Cały odcinek skupiony był na śmiertelnej walce pomiędzy reprezentantami klanów. Zwycięzca mógł być tylko jeden i osobiście cieszę się, że dotrzymano słowa. Nawet jeśli oznacza to pożegnanie się z kilkoma znaczącymi postaciami w serialu. Na wyrazy uznania zasługuje przede wszystkim pomysł, aby cały pojedynek ubrać w otoczkę ceremonii i nadać temu symboliczny wymiar. Oczywiście, nie da się ukryć, że w ostatecznym wyglądzie całość przypomina prymitywną wersją Igrzysk Śmierci, w której zamiast nowoczesnych technologii posiadamy jedynie kawał żelastwa i stertę śmieci. Z drugiej strony jednak, przeistoczenie całego centrum Polis w arenę walki niczym labirynt, pełną zakamarków, uliczek, rozpadających się budynków, nadało większy sens całemu przedsięwzięciu. I co ciekawe, okazało się nad wyraz realne. Zwłaszcza jeśli przyjrzymy się bliżej zachowaniu Octavii. To właśnie młodsza z rodzeństwa Blake’ów została reprezentantką Skaikru. I o ile jej serce jest waleczne, to jej umiejętności widziały lepszych od niej. Tym razem scenarzyści poszli po rozum do głowy i nie zrobili z niej superbohaterki, która po kilku miesiącach treningów byłaby w stanie pokonać wieloletnie doświadczenie wojowników. Sięgnęli do korzeni jej postaci i rozegrali to mądrze. Octavia wcale nie musiała pokonać dwunastu wojowników z innych klanów. Jej strategia, by ukryć się przed wzrokiem innych, jak za starych dobrych czasów na stacji kosmicznej, sprawdziła się również i teraz. Tych kilka pojedynków, które przypadły jej w udziale wyszły naturalnie i przekonująco. Chwilowy sojusz z Roanem też zdecydowanie wpłyną na jej sukces, bo jak się można było spodziewać – to właśnie ona ostała się na arenie jako zwycięzca. I to w gruncie rzeczy za sprawą sprzyjających okoliczności i odrobiny sprytu, a nie przesadzonych fabularnie umiejętności w walce. Jak nigdy The 100 postawiło na pewien realizm, który można nawet polubić. Jak zostało wspomniane, pożegnaliśmy też kilka kluczowych postaci. Roan, Luna oraz Ilian polegli w trakcie pojedynku. O ile przystąpienie Iliana do walki było równoznaczne z wyrokiem śmierci, o tyle sposób śmierci wzbudzał mieszane uczucia. Zdradzieckie zagranie Echo, która podstępem próbowała pomóc królowi Roanowi i polowała z łukiem na walczących, zaskoczyło zwłaszcza samego Iliana. To zagranie było brutalne i bezwzględne. Dokładnie odzwierciedla postać Echo i jej charakter. Jej strzała, która utkwiła w gardle Iliana, była przyczynkiem do miłosiernego pozbawienia go życia przez Octavię. Takie lekkie nawiązanie do Clarke i Finna sprzed dwóch sezonów nie do końca się sprawdziło. Już to przecież widzieliśmy. Z kolei wątek Luny i Roana był bez wątpienia wisienką na torcie tego epizodu. Przede wszystkim Luna wyjawiła główny motyw, dla którego przystąpiła do pojedynku. To nie była walka o ludzkość, ale raczej o jej zagładę, ponieważ według niej ludzie nie są godni siebie nawzajem. Jej całkowity nihilizm zostały spowodowany postępowaniem Skaikru, którzy byli gotowi sięgnąć po każdą z metod, byle tylko przetrwać. Dlatego jeśli Luna by wygrała, nikt nie miałby wstępu do bunkra. Roan tymczasem walczył już tylko w imieniu swojego klanu, a sojusze i lojalnościowe gierki, które oferowała mu Clarke pozostawił dawno za sobą. I to właśnie ten pojedynek, pomiędzy Roanem a Luną, oglądało się najlepiej i najciekawiej. Dobrze odegrana choreografia walki, klimat ostateczności spotęgowany przez czarny deszcz parzący skórę (jedynie Roana) i w gruncie rzeczy dość mało spektakularna scena śmierci króla, sprawiły, że ten wątek nie był ani odrobinę przesadzony. Był bolesny i surowy, czyli właśnie taki, jakiego można się było spodziewać. Całości obrazu dopełnia kilka sentymentalnych scen. Pełnią one dwojaką rolę. Przede wszystkim mają za zadanie wypełnić pewne luki w dotychczasowych charakterach naszych postaci. Krótka wymiana zdań pomiędzy Indrą a Octavią uzmysławia, że istniejąca między nimi więź, jest czymś więcej niż relacją mentor – uczeń. Ociera się tutaj niemalże o więzy rodzinne. Dodatkowo, te krótkie chwile, podczas których gaśnie nadzieja poszczególnych klanów na przetrwanie, uzmysławia jak krótkowzroczne i bezduszne jest takie podejście ludzkiego istnienia. Z drugiej jednak strony, sentymentalne wstawki są zasłoną dymną, mającą zwieść widzów. Ostatnie wydarzenia epizodu uzmysławią prawdę: ten pojedynek był jedynie farsą. Okrutną drwiną z tradycji i honoru Ziemian. Skaikru, a zwłaszcza Clarke, która rzekomo stała za pomysłem ujawnionym w kilku ostatnich minutach, jawi się dokładnie tak, jak ich postrzegała Luna. Jako okrutne do bólu potwory w ludzkiej skórze. Zaproponowany na końcu cliffhanger sprawdza się w całości. Wzbudza emocje, niedowierzanie i… rezygnację. Przekracza kolejne granice moralności i łamie resztki sympatii wobec postaci, które do tej pory jeszcze je posiadały. Ledwo widoczny zarys happy endu, zniknął na dobre, zanim jeszcze się tak naprawdę pojawił. A szkoda, bo nie zaszkodziłyby jeśli serial dałby choć odrobinę oddechu swoim bohaterom. Odcinek Die All, Die Merrily ogląda się zdecydowanie najlepiej z całego czwartego sezonu. Wzbudza również najwięcej emocji, nawet jeśli są one negatywne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj