Zaczęło się niewinnie... choć nie, już od samego początku było ekscytująco. Temat przewodni tego odcinka to bowiem szeroko rozumiana "seksualność". Cameron już na sam dźwięk tego słowa nerwowo się wzdrygał - pech, że im dalej, tym dla niego gorzej, bo na wymawianiu słowa się nie skończyło.

Narzekałem przy okazji recenzowania poprzedniego odcinka na słabych gości specjalnych - do tej pory nie było żadnego stałego członka obsady Glee. W końcu się to zmieniło i dostaliśmy podwójną dawkę dobroci z serialu FOX - Marka Sallinga i Ashley Fink, grających odpowiednio Pucka i Lauren. Gwiazdy przyglądały się, jak młodzi wykonywali przed nimi "Like a Virgin" Madonny... a było się czemu przyglądać. Było to bez wątpienia najlepiej odrobione zadanie domowe w historii całego reality show. Między Lindsay i Cameronem wyraźnie iskrzyło, podobnie między Damianem a Hanną. Naprawdę przyjemnie było na to popatrzeć. Właśnie ktoś z tej czwórki powinien dla mnie wygrać tę pierwszą rundę, ale ostatecznie zwycięzcą okazał się być Samuel. Cóż, trochę chybiony wybór.

Do występu w teledysku uczestnicy zostali - podobnie jak przed dwoma tygodniami - podzieleni na pary: Sam z Alexem, Lindsay z Damienem i Hannah z Cameronem. Nieco odważny pomysł na klip do "Teenage Dream" Erika White'a okazał się być zbyt perwersyjny dla Camerona. Zapytany o to, czy mógłby pocałować swoją partnerkę, odmówił. Czy zgłaszając się do The Glee Project miał świadomość, że będzie tam musiał grać? Być kimś innym niż sobą, być kimś, kto na przykład nie ma czekającej na niego dziewczyny w domu... Jak bardzo go uwielbiam, tak po prostu tego nie rozumiem.

I tak, chłopaki zabawili się na sesji w garażu (zero przyciągania niestety), Irlandczyk ze swoją partnerką byli w trakcie gry wstępnej w sypialni (gorąco!), a Hannah i Cameron zostali przydzieleni do kuchni, gdzie rzucali w siebie jedzeniem. Było uroczo, zabawnie, ale chyba nie seksownie, co było przecież celem tego zadania.

To wszystko jednak tylko przygrywka przed największym koncertem w historii tego programu. W najgorszej trójce znaleźli się Alex, Damien i Cameron. Alex popisał się jak zwykle brawurowym wykonaniem "I Will Survive" Glorii Gaynor, choć wciąż jest to człowiek, dla którego według mnie w Glee zwyczajnie miejsca nie ma. Kurt, inny homoseksualista z serialu, jest postacią na pewno nietuzinkową, wielowymiarową, Alex zaś niestety wydaje mi się znacznie mniej interesujący. Damian wykonał "Danny Boy", irlandzką balladę, którą jednak mnie nie porwał. Może też przez to, że sam utwór raczej łatwo nie wpada w ucho.

Wspomniane na początku największe emocje przyszły wraz z występem Camerona. Jego kawałek, "Blackbird", to jeden z moich ulubionych utworów Beatlesów, a występ pana Mitchella sprawił, że włosy zjeżyły mi się na głowie. Podobnie jak w przypadku wcześniejszego wykonania "Your Song" Eltona Johna, tak i "Blackbird" był daleki od oryginału, ale nie pod względem jednak jakości, ale zwyczajnego podobieństwa. Barwa głosu Camerona jest doprawdy fantastyczna, a jego interpretacje po prostu niesamowite. Był absolutnie moim największym faworytem do wygrania The Glee Project.

No właśnie, "był". Jak sam przyznał, nie jest jeszcze gotowy na taki program - wielka szkoda, ale trzeba też nabrać do niego szacunku za podjęcie takiej decyzji. Z godnością, z uśmiechem na ustach, niewyeliminowany przez nikogo, odszedł niczym prawdziwy zwycięzca.

Tą decyzją, jak przyznał Ryan Murphy, ocalił Damiana, czyli swojego największego kumpla - ależ wspaniale wzruszająca sytuacja. Teraz to młody Irlandczyk będzie kontynuował dziedzictwo Camerona, a ja w takim razie będę podwójnie mu kibicował. Raz, bo mu się zwyczajnie należy, a drugi raz, w hołdzie dla Mitchella.

Ocena: 10/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj