Została już tylko czwórka, w tym nie ukrywam dwójka to moi ulubieńcy. Było zatem 50% szansy, że pożegnam kogoś, kto uważam na to zasługuje. Los chciał jednak - czy raczej twórcy chcieli - inaczej. Nie pożegnaliśmy nikogo.

W tym tygodniu na plan reality show przybyła kolejna gruba ryba - Kevin McHale, odtwórca roli Artiego w Glee. Widać, że twórcy najlepsze zostawili na koniec - najpierw Mark Salling i Ashley Fink, potem Jenna Ushkowitz, teraz McHale. Zadaniem domowym, jakie oceniał aktor z serialu stacji FOX, było wykonanie "Lean on Me" Billa Withersa. Naprawdę świetnie spisali się tutaj Lindsay, Damian i Sam. Być może Alex również, ale tego producenci nie dali nam szansy zobaczyć - pozostawili jedynie końcówkę jego występu, w której więcej improwizował niż rzeczywiście śpiewał. Zwyciężczynią została po raz pierwszy Lindsay i jak najbardziej zasłużenie. Jej wykonanie niczym nie ustępowało choćby temu z Glee.

Potem tradycyjnie: Zach i choreografia, Nikki i studio nagraniowe, Erik i plan filmowy... i kręcimy teledysk do "Sing" grupy My Chemical Romance. Z tym, że nic nie było tradycyjnie (i całe szczęście, bo mogłoby być już nudno). Zamiast cotygodniowej nauki kroków, uczestnicy musieli zmierzyć się z instrumentami muzycznymi - a z pozostałej czwórki tylko Sam jest z nimi bliżej zaznajomiony. Swój występ musieli także wyjątkowo dzielić ze specjalnym gościem, uczniem którejś z amerykańskich szkół biorących udział w programie "Edukacja przez muzykę". Szczególnie ciekawe były chwile poznawania się uczestników The Glee Project ze swoimi nowymi partnerami. Kto by pomyślał, że to zadufana w sobie Lindsay najszybciej dogada się z małą dziewczynką, a to Alex nie będzie potrafił znaleźć ze swoją koleżanką wspólnego tematu? Dodało to niezwykłej pikanterii całemu widowisku, dzięki czemu nie było nudno, mimo że od dawna wiadomo, iż największe emocje pojawiają się dopiero wraz z wyborem najsłabszej trójki.

Wybory te jednak przebiegły inaczej niż zazwyczaj. Ba, właściwie w ogóle nie przebiegły. Jako że zostały ledwie cztery osoby, każdy z uczestników musiał wystąpić przed Ryanem i... Ianem Brennanem, innym głównym twórcą Glee. On zastąpił poprzednich doradców Murphy'ego, Roberta Ulricha i Zacha Woodleego. Dla Alexa, Damiana, Lindsay i Sama być może było to coś bardzo stresującego i emocjonującego, dla widza jednak raczej nieszczególnie. I tak wszyscy tylko zawsze czekamy, jak kto wypadnie w piosence i ostatecznie kto wypadnie z samego programu.

Alex zaprezentował "His Eye Is on the Sparrow", utwór, który wiele dla niego znaczy. Mnie osobiście jednak nie porwał, jego wcześniejsze występy bardziej przypadły mi do gustu. Po Aleksie nadszedł Damian wraz z brawurowym wykonaniem "I've Gotta Be Me", Irlandczyk chyba już na dobre rozwinął skrzydła i stał się głównym kandydatem do zwycięstwa. Jego pochodzenie daje mu dużą przewagę pod względem osobowości nad resztą uczestników, zaś zdolności wokalne poprawia z tygodnia na tydzień. Po nim przyszedł czas jednak na występ jednej osoby, która może go pokonać - Lindsay Pearce. Pełne serca, emocji i przede wszystkim gracji "Defying Gravity" mogłoby stać się swobodnie wizytówką programu stacji Oxygen. Najgorszą "trójkę" zakończył Sam. "My Funny Valentine" zaśpiewał bardzo przekonująco, ale daleko mu do poziomu Damiana czy Lindsay.

Jak się okazało w ostatnich sekundach wszyscy są bezpieczni i wszyscy będą walczyć w finale o miejsce w Glee. Posunięcie to ze strony twórców z jednej strony zupełnie zaskakujące, z drugiej - nieco denerwujące i zawodzące. Czy nie można było od razu połączyć to w dwugodzinny finał?

Ocena: 7+/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj