The Mandalorian w finale swojego trzeciego sezonu udowadnia, że dalej potrafi wykrzesać ogromne emocje u widza. Szkoda tylko, że przeplata się to ze złością na decyzje twórcze.
Niech ten tekst będzie swego rodzaju listem otwartym do twórcy The Mandalorian. Jon Favreau w finałowym odcinku niestety potwierdził, że brakuje mu nie tylko artystycznej konsekwencji, ale też odwagi. Być może kilku z Was pamięta naszą dyskusję pod poprzednią recenzją, w której zasugerowałem, że Din Djarin może zginąć w ostatnim odcinku. Stanowczo daliście mi do zrozumienia, że taka sytuacja miejsca mieć nie będzie. I faktycznie, mieliście rację. Być może jednak sami po zobaczeniu finału poczuliście, że czegoś zabrakło dla podkręcenia stawki. Nie jestem zwolennikiem uśmiercania ważnych bohaterów dla wzmocnienia efektu, ale akurat ten zabieg dobrze sprawdziłby się w tak zbudowanym finale. Gdy Moff Gideon stanął do starcia z Din Djarinem, a Grogu musiał zmierzyć się z pretorianami, można było pokusić się o coś więcej. Poczułem wzrost temperatury, aż przybliżyłem się do ekranu, ale dostałem najprostsze i najbezpieczniejsze rozwiązania: Bo-Katan przybyła na ratunek, Mando i Grogu poradzili sobie bez większych problemów z czerwonymi wojownikami, a potem ogień pochłonął Gideona i było po wszystkim. Jedynie na plus można odnotować scenę z Grogu ratującym swoich przybranych rodziców, ale to trochę mało w tak kluczowym momencie.
Finał tego sezonu jest trochę jak jajecznica bez jajek – naprawdę fajne momenty i emocje konfrontowane są z dużym rozczarowaniem spowodowanym brakiem jakiegoś mocnego uderzenia. Nie musiał ginąć Din Djarin. Tak naprawdę nikt nie musiał ginąć! Po prostu zabrakło czegoś, co wyróżniłoby ten odcinek na tle innych. Mogliście też odczuć pewną powtarzalność, jeśli pamiętacie poprzedni finał – Din Djarin i Grogu też skradali się po bazie Gideona i szukali go, aby skończyć z nim raz na zawsze, co trochę pokazuje, że brakowało kreatywności na coś bardziej niespodziewanego. Inna sprawa, że totalnie absurdalny jest moment, gdy Gideon śledzi Mando i Grogu na swojej mapie i stwierdza, że pójdzie sam ich załatwić. Choć dokładnie zna ich lokalizację, pozwala Mando wejść do bazy, zniszczyć wszystkie klony, a sam czeka w widowiskowym kadrze na końcu pomieszczenia. Wścieka się jeszcze na swojego przeciwnika, że ten zniszczył jego "dzieci", ale chyba zły powinien być na siebie, że mimo wiedzy o tym, gdzie znajduje się wróg, pozwolił mu na dokonanie takich zniszczeń.
Nie pomyślałbym, że Gideon jest tego typu antagonistą, który chciałby stworzyć własne, wzmocnione Mocą klony. Ale nawet jeśli taką wizję mieli na to twórcy, to jednak dałoby się to poprowadzić ciekawiej. Była to przecież tajemnica budowana od pierwszego sezonu, która ekscytowała widzów i zachęcała ich do tworzenia teorii i spekulowania, po co resztkom Imperium Grogu, jaką naprawdę misję ma Doktor Pershing i do czego to wszystko zmierza. Ostatecznie mamy na ekranie perfidną, skandaliczną wręcz próbę wycofania się z tego wszystkiego. Może twórcy jeszcze wcześniej chcieli kierować to w stronę Snoke'a i nawiązania do trylogii sequeli, ale ponieważ ta nie cieszy się wielkim uznaniem, to zdecydowano się zamieść wszystko pod dywan. Favreau nie miał pomysłu na to, żeby zakończyć to przyzwoicie.
Niekwestionowaną ozdobą odcinka jest droid R5, który wziął udział w finałowym starciu. Jego odwaga, determinacja, a nawet walka z droidami wroga to (zupełnie bez ironii!) ta ciekawsza strona finału – w tym sensie, że jego rola była dobrze poprowadzona i odpowiednio wpleciona w narrację. A to nie było takie oczywiste, biorąc pod uwagę pozostałe postacie. Za przykład weźmy Mandalorian udających się do kryjówki w jaskini – ledwo zdążyli do niej wejść, a już musieli wychodzić, bo pojawiły się posiłki. Zdarzenie to miało jedynie na celu pokazać nam, że natura twardo walczy o swoje i możliwe jest odrodzenie się planety. To nawet nie jest dopisane na kolanie. To po prostu szukanie na siłę miejsca w skrypcie na to, żeby umieścić w nim pewne zdarzenie. Metraż finału jest ograniczony, więc musieli dopisać ten wątek w infantylny sposób.
Żebyśmy mieli jasność: finał dostarcza dużo emocji. Jak wspomniałem wcześniej, moje serce biło szybciej, co tylko udowadnia, że potencjał tych postaci był o wiele większy. Początek jest naprawdę intrygujący – można drżeć o losy postaci i autentycznie kibicować im w walce o dom – ale środek stanowi duże rozczarowanie. Koniec końców dostajemy wymarzoną scenę, w której Din Djarin i Grogu odpoczywają na swoim ranczu. To mogłoby być kapitalne zwieńczenie całej serii, ale tak nie będzie, bo przecież zapowiedziano 4. sezon. Nie mam najmniejszego pojęcia, co może się w nim znaleźć od strony fabularnej, ale pewnie nie ma szans na to, żeby Favreau wyciągnął wnioski z niedociągnięć tej części, bo scenariusze są już gotowe. Nie czerpałem i nie czerpię przyjemności z punktowania niedoskonałości tego serialu, ale zwyczajnie szkoda mi jest bohaterów, których świetnie udało się wprowadzić do tego świata w pierwszym sezonie i przeplatać to udanymi historiami w drugim. Trzeci jest jednak rozczarowaniem, bo z wielu wątków się wycofano, wiele rzeczy na szybko wymazano, a ostatecznie zabrakło też mocnego uderzenia, które pozwoliłoby umocnić ten finał w świadomości widza. Gideon ledwie się pojawił, a już został pochłonięty przez ogień. Odcinek przeplatał znakomite rzeczy ze scenami, które były absurdalnie słabo napisane. Najlepszym scenariuszem dla serialu The Mandalorian byłoby jego zakończenie na tym, co właśnie zobaczyliśmy. Może gdyby Jon Favreau został zastąpiony kimś, kto ma więcej odwagi i pomysłów, wyszłoby lepiej.