Po wielu miesiącach na ekrany powrócił serial The Walking Dead. Czy 16. odcinek, czyli niedoszły finał 10. sezonu, spełnia oczekiwania?
The Walking Dead doprowadza do kulminacji Wojny Szeptaczy, na czele której stoi szalony Beta. Sytuacja wydaje się beznadziejna, a rozwiązania pozostawiają niedosyt. Nie do końca jest to wina samego odcinka, a bardziej twórców, którzy obiecywali cuda, a jest po prostu w porządku. Atmosfera oczekiwania jest zawsze ważna dla końcowego efektu, ale jeśli balonik za bardzo się napompuje, pozostawia z mieszanymi odczuciami. Ten odcinek jest zgodny z trendem
The Walking Dead - serialu
, w którym przedostatnie odsłony zawsze były lepsze niż sam finał. Można to podsumować: z dużej chmury mały deszcz.
Przede wszystkim cały konflikt z Szeptaczami został wykorzystany przez twórców do innego rozłożenia akcentów odcinka. Nie ma tutaj akcji ani walki jako takiej, ale jest za to dużo napięcia, grozy i niepokoju. Doskonale to obrazują sceny, w których Daryl i spółka próbują przemknąć przez hordę, a po drodze zabijani są Szeptacze. Świetnie budowane jest uczucie niepewność, bo w końcu to
The Walking Dead, w którym każdy może zginąć. Ostatecznie ginie postać, której imienia prawdopodobnie nikt nie pamięta, a sama scena jest istotna tylko dlatego, że pokazano u Carol brak człowieczeństwa. Wiemy, że gdyby zwolniła i zareagowała, zginęłaby razem z towarzyszką, ale mimo wszystko ta reakcja udowadnia emocjonalne wypalenie.
Gdy dochodzi do kontrataku, jest nieźle, bo widzimy, jak Daryl, Lydia i spółka po kolei zabijają Szeptaczy w hordzie Bety. To więc dość kameralna kulminacja jednego z najlepszych wątków w historii serialu. Brakuje jednak energii, pazura, jakiegoś takiego emocjonalnego uderzenia. Nawet gdy Negan decyduje się zostać bohaterem i staje do walki z Betą, wszystko zostaje rozwiązane za szybko i bez wykorzystania potencjału. Przecież wcześniejsza walka Bety z Daryllem trwała dłużej, a tutaj mamy kilka sekund... Daryl wchodzi, brutalnie wbija noże w oczy wroga i koniec. Rozumiem, że śmierć Bety miała być bardziej symboliczna - taka metafora jego szaleństwa zobrazowana w tym, jak trupy go pochłaniają. W porządku, obrazek to ładny i nie narzekałbym nawet przez chwilę, gdyby do tego doprowadziło emocjonalne starcie, a nie coś robione na szybko, byle zakończyć wątek.
Maggie powraca i zaskakuje, ponieważ to ona ratuje Gabriela przed śmiercią z rąk Szeptaczy. To trochę stanowi problem tego odcinka
, bo wielka, groźna kulminacja wojny kończy się praktycznie bez znaczących ofiar. A to wydaje się wręcz sprzeczne z tym, do czego ten serial widzów przyzwyczaił i jak budował emocje. Ciekawe jest to, że tajemniczy wojownik w żelaznej masce to nie Szeptacz, jak spekulowano przez miesiące, ale ochroniarz Maggie. Jego wejście sugeruje fightera z wielkimi umiejętnościami, aż jestem ciekaw, czy jego tożsamość jest w ogóle istotna. Twórcy zaintrygowali.
Cliffhangery są całkiem solidne, bo sprawdzają się, tak jak powinny według definicji. Ujawnienie, że Connie żyje, nie zaskakuje. Wiemy, że aktorka zniknęła z serialu, bo musiała pracować nad filmem
Eternals. Natomiast drugi wątek to oczywiście klarowny sygnał dla fanów komiksu, że zbliża się nieuchronny koniec historii. Wprowadzenie tak zwanej Wspólnoty to aspekt oczekiwany przez każdego widza, bo mówi się o nim od bardzo dawna. Co prawda żołnierze wyglądają dziwnie i przypominają szturmowców z
Gwiezdnych Wojen, ale całość buduje dobry potencjał na kolejne odcinki 10. sezonu.
The Walking Dead dostarcza odcinek na poziomie, ale trudno mówić o czymś spektakularnym. Sezon miał wiele lepszych odsłon, a sama Wojna Szeptaczy zasługiwała na bardziej emocjonujące zakończenie. Pozostawia to niedosyt i uczucie zmarnowania potencjału.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h