Ten odcinek utwierdza mnie w przekonaniu, że Rosita wyrosła na najgorszą postać tego serialu. W całym 7 sezonie zachowuje się tak samo. Ciągle naburmuszona, sfrustrowana, konfliktowa i rzucająca się do każdego, kto tylko się do niej odezwie. Kłopot w tym, że twórcy wprowadzili jeden schemat zachowań, jedną minę, która jest odgrywana w każdym odcinku. Rosita przypomina zaślepionego fanatyka, który nie potrafi rozsądnie myśleć, a pogrążając się w bagnie absurdu, staje się coraz bardziej irytujący. Jej rozmowa z Gabrielem, reakcja na negocjacje z szefową śmieciarzy czy końcowe porozumienie z Sashą – to wszystko pokazuje postać, która jest zbyteczna, której nie da się lubić. W każdej scenie mam jedynie życzenie, by ktoś w końcu ją zabił, bo jej głupie zachowania przedłużają cały wątek i pewnie popsują przygotowania do wojny. Brak ciekawego pomysłu na Rositę razi od dawna, a złe wrażenie jedynie się potęguje. Serial The Walking Dead wbrew pozorom ma największe problemy, gdy stara się opowiadać kameralne historie skupiające się na emocjach. Wtedy najczęściej twórcom coś nie wychodzi i dostajemy zapychacz. I tak jest tym razem. Chcieli dobrze, bo zamiary rozwinięcia związku Michonne z Rickiem są szczytne i na pewno potrzebne, by pozwolić odetchnąć widzom oraz bohaterom przed najpewniej cięższymi i mroczniejszymi czasami. W końcu po raz pierwszy możemy zobaczyć Ricka i Michonne jako parę. Problem w tym, że to nie działa, a twórcy wchodzą na zbyt luźne i absurdalne rejony. Mamy burzę na horyzoncie, wszyscy w stresie czekają na ich powrót i dobre wiadomości, a co robią bohaterowie? Bawią się, śmieją, uprawiają seks i jedzą romantyczną kolację. Gdy słyszę Ricka mówiącego, że mają czas na nicnierobienie jeszcze kilka dni, to nie mogę tego zaakceptować. Takie stwierdzenie jest sprzeczne z tym, co wiemy o historii z konwencją i z napięciem, które ulatuje momentalnie. Taka dziwna decyzja fabularna niszczy cokolwiek powstało wcześniej. Nie tak to powinno działać. Najgorsza jest jednak dramaturgia w walce ze szwendaczami. Takiej sztuczności i tanich trików dawno w The Walking Dead nie było. Po pierwsze – gdy osiem zombiaków zaatakowało Michonne, poradziła sobie z nim w 5 sekund, ale potem miała problemy z niewiele większą liczbą. Kiedy twórcy podejmują takie kroki do przeciągania i budowy dramatyzmu, wszystko traci wiarygodność, bo wiemy, że Michonne powinna stać, machać i po kolei ich zabijać. Niby to jest wpisane w konwencję i powinno działać, ale nie w momencie, kiedy ze sceny na scenę widzimy skrajność w przedstawieniu walki bohaterów. Totalnym absurdem jest już zachowanie Ricka, który nagle lekceważy zombie, bo zauważył jelenia. Trudno wytłumaczyć tę decyzję narażającą jego życie, bo naprawdę nie ma ona żadnego sensu. Takim sposobem dostajemy kolejną słabą scenę z Michonne, która myśli, że widzi śmierć Ricka. Nie miałbym nic przeciwko takim sekwencjom, jeśli byłyby w tym emocje i nie byłoby to oczywiste, że Rick nie zginął. Naprawdę są to motywy, które mogły zostać lepiej, sprawniej i ciekawiej pokazane, a nie w sposób tak niedorzeczny. Taką kropką po słowie "zapychacz" jest całe spotkanie z grupą śmieciarzy. Nagle okazuje się, że broni jest za mało. Innymi słowy – odcinek nie miał żadnego znaczenia fabularnego, bo poza oczywistym wnioskiem, że Rick i Michonne się lubią, ale nie do końca ich relacja działa na ekranie, nie mamy tutaj nic wartościowego. Poza oczywiście także głupią decyzją Rosity i Sashy, która odbije się czkawką, i niestety, obawiam się, że nie będzie atutem serialu. Tego typu odcinki The Walking Dead przypominają, że są momenty, gdy scenarzyści mają ogólny pomysł ma wypełnienie czasu ekranowego i na papierze wydaje się on dobry i potrzeby. Jednakże realizacja kładzie wszystko na łopatki. Może za tydzień poprawią? Do końca sezonu już zostało niewiele odcinków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj