Twórcy The Walking Dead bardzo się pogubili w tym sezonie. Miało wgniatać widza w fotel, wywoływać emocje i dostarczać masy wrażeń, a przeważnie było nudno i głupio. Nie inaczej jest w półfinale sezonu, gdzie jedynym zagraniem mającym budować jakikolwiek poziom dramaturgii to zbliżenia na twarze bohaterów z poważną muzyką w tle. Tak samo jak nie działało to w premierze sezonu, tak i tutaj jest kiczowatym zabiegiem, ukrywającym fakt, że twórcy nie za bardzo wiedzą, jak zrobić to poprawnie. Można odnieść wrażenie, że przez cały odcinek błądzą po omacku, nie mogąc wywołać emocji czy sprawić, by twist fabularny nie był znany od pierwszej sceny. Przewidywalność i nuda to najgorsze wady tego odcinka. Wojna ze Zbawcami wyglądała w tym sezonie co najwyżej przeciętnie. Problem mam z tym, jak to jest przedstawiane w tym odcinku. W jaki banalnie prosty sposób Zbawcy opanowują Królestwo i napadają Maggie i spółkę. Ta druga sytuacja to jest szczyt absurdu w tym odcinku: widzą drzewo, Maggie wie, że to pułapka i co? Siedzą sobie spokojnie, czekają, jak Zbawcy podejdą, wycelują, poproszą o broń, a ich szef znów będzie pokazywać, jaki to on jest zły i jak kopiuje Negana. Ta scena jest dla mnie niezrozumiała i wręcz idiotyczna. Czemu nie wyszli i nie schowali się za opancerzonymi autami i nie walczyli? Co scenarzyści w tym miejscu myśleli? Ten wątek zaniża poziom opowiadanej historii. Jesus pomimo wszystko nadal w nieuzasadniony sposób chce być irytującym śnieżnobiałym rycerzem, a Maggie z opóźnieniem włącza się bycie twardą przywódczynią. Problem polega na tym, że cały wątek Hilltop w tym odcinku wygląda jak gra na czas. Jakby twórcy na siłę chcieli przedłużać wojnę, a nie mają na nią żadnego pomysłu. Podobnie jest w Królestwie, gdzie Ezekiel stara się uratować swoich poddanych. Dla odmiany tutaj przynajmniej to ma jakiś sens i do pewnego momentu nawet jest w tym potencjał. Kiedy jednak dochodzi do kwestii absurdalnego poświęcenia się Ezekiela, znowu pozostawia to niesmak. Założenie łańcucha na drzwi przecież nie zatrzyma Zbawców na dłużej niż chwilę, a mając Carol, mógł spokojnie uciec. Kolejny dziwny pomysł, wprowadzający za dużo sztucznej dramaturgi. To nie działa. Najgorzej jednak prezentuje się Carl w Aleksandrii. Z jednej strony jego rozmowa z Neganem może się podobać, bo Carl pokazuje pazur, którego brakuje wszystkim postaciom tego serialu na czele z rozczarowującą Michonne. Z drugiej strony twórcy mówią nam o szokującej śmierci Carla, a ta... jest przewidywalna od pierwszej sceny odcinka. Bardzo łopatologicznie jest to sugerowane, począwszy od pisania listu do ojca, że Carl tego nie przeżyje. I to jest tym bardziej rozczarowujące, że kolejna postać z pierwszego sezonu dostaje bezsensowny i niepotrzebny koniec. Już nawet nie chodzi o sprzeczność z komiksami, gdzie Carl powoli staje się przodującą postacią, ale o fakt, że wyjawienie ugryzienia przez szwendacza jest słabym zabiegiem scenarzystów. Marnują postać, którą można było wykorzystać na rozmaite sposoby i dadzą nam odgrzewanie fabularnych klisz w związku z powolną śmiercią i rozpaczą Ricka. Ten cliffhanger wywołuje niesmak, ale trzeba przyznać, że przynajmniej Andrew Lincoln dobrze zaakcentował emocje Ricka w związku z wyjawieniem tego faktu. Jako widz mogę czuć jedynie obojętność i złość na twórców, że pokusili się o zrobienie tego w tak zły sposób. Pozbywają postaci, która z jednej z najbardziej irytujących stała się ciekawa, twarda i z potencjałem na rozwój. Oni to po prostu marnują. Dostajemy masę pustych emocjonalnie, nieciekawych, bardzo nudnych scen, które nie wnoszą nic do tej historii. Dawno nie widziałem odcinka The Walking Dead, który miałby tak wolne tempo, brak głębi emocjonalnej postaci i historię wywołującą irytację. Nie zmienia tego świetny Negan (aczkolwiek jego walka z Rickiem to także rozczarowanie i naciągnięcia), nie zmienia tego słabo skomplikowany wątek Oceanside, nie zmienia tego decyzja Eugene'a. Nie chodzi o brak akcji (tej było mało...), ale o to, że wszelkie rozmowy w dużej mierze były o niczym, nie wnosiły nic ciekawego i nie dawały możliwości zaangażowania się w historię.
Do tej pory The Walking Dead trzymało poziom, gdzie najsłabiej wypadał nijaki 2. sezon. Nawet 7. seria z Neganem wywoływała wiele emocji, a historia miała więcej sensu i była sprawniej opowiadana. Połowa 8. sezonu to tyrada kiepskich decyzji, słabych pomysłów i jeszcze gorszej realizacji, czyli wady, które są potęgowane przez ten półfinał. Odcinek kiepski, który zamiast wywoływać emocje oczekiwania na powrót w lutym, pokazuje, że ten serial wymaga zmiany za sterami. Kiedy w finale jesieni dostajemy tak przewidywalną śmierć, trudno o coś gorszego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj