Danai Gurira i Andrew Lincoln dali wielki aktorski popis w najnowszym odcinku, który można uznać za jeden z najlepszych w historii całego uniwersum The Walking Dead.
Czwarty odcinek The Walking Dead: The Ones Who Live skupił się wyłącznie na Ricku i Michonne oraz odbudowie ich relacji. Bohaterom nic się nie stało po tym, jak wyskoczyli z helikoptera w poprzednim epizodzie – po prostu wpadli do wody. Decyzja Michonne okazała się jak najbardziej rozsądna, a nie szalona, jak na pierwszy rzut oka się wydawało.
Postacie trafiły do budynku, gdzie miały okazję do konfrontacji bez świadków. W końcu różnice zdań były na tyle duże, że Rick uparcie odmawiał opuszczenia Armii Republiki Obywatelskiej. A zadaniem Michonne było przekonanie go do powrotu do rodziny w Alexandrii. Początkowo pomysł, aby oprzeć odcinek na rozmowach, można było uznać za absurdalny – przecież to serial z zombie, który wymaga akcji i krwi! Jednak dzięki wspaniale napisanemu scenariuszowi i doskonałej grze aktorskiej udało się osiągnąć zamierzony efekt, w którym na pierwszy plan wyszedł dramat postaci, a także ich wzajemne uczucia.
Z jednej strony mieliśmy Michonne. Kobieta porzuciła swoje dzieci i przyjaciół, aby odnaleźć miłość swojego życia. Przeszła piekło, żeby znaleźć Ricka, który całkowicie się zmienił. Złamano go psychicznie, więc w pełni poświęcił się misji Okafora, a ta uniemożliwiała mu powrót do najbliższych. Michonne musiała się zmierzyć z mężczyzną, który pod wpływem ogromnego strachu i świadomości, jakie zagrożenie niesie ARO, nie chciał podjąć ryzyka. Przez lata widzowie zastanawiali się, dlaczego Grimes nie wrócił do Alexandrii, a świetnie napisany scenariusz pozwolił na drążenie tego tematu naprawdę głęboko. Wydobył masę emocji, bólu i tęsknoty tkwiących w obu postaciach.
Ta małżeńska konfrontacja była wieloaspektowa, bo dotyczyła rodziny, obaw, ambicji i oczywiście miłości. Nie była brawurowa czy intensywna, ponieważ bohaterowie nie kłócili się ze sobą ekspresyjnie. Była za to elektryzująca, wnikliwa i treściwa. Miała uderzyć we wszystkie czułe punkty. A Danai Gurira była niesamowita – to dzięki niej ta przemiana Ricka była wiarygodna. I nie tylko dokonała się za pomocą słów, ale też w ten bardziej intymny sposób, bo dostaliśmy dość odważną, ale ważną scenę seksu. To mogło trochę zaskoczyć, bo jednak The Walking Dead raczej ich unika (w przeszłości budziły zakłopotanie lub kontrowersje; czy ktoś jeszcze pamięta "aferę" ze zbliżeniem Glenna i Maggie?). Natomiast to przełamanie się Ricka również pod względem cielesnym sprawiło, że stało się ono jeszcze bardziej wielowymiarowe. To przecież jeden z elementów każdego związku, który tutaj pomógł w naprawieniu relacji oraz bliskości między bohaterami. Poza tym to historia miłosna! Dobrze, że wszystko odbyło się w dobrym guście.
Gurira zagrała wspaniale, ale na pochwały zasługuje również Andrew Lincoln. Przez większość odcinka był raczej w cieniu aktorki, ale gdy mógł zabłysnąć, to pokazał prawdziwy kunszt aktorski. Szczególnie gdy bohater przyznał, że przez ARO zapomniał, jak wygląda Carl i Michonne. Było to niezwykle wzruszające, ale przede wszystkim przełomowe dla tego bohatera. Ci aktorzy tworzą kapitalny duet, a ten odcinek udowodnił, że relacja między Rickiem a Michonne jest wyjątkowa. Poza tym cieszyły też wzajemne uszczypliwości. Epizod był trudny pod względem emocjonalnym, ale nie był pozbawiony sarkastycznego humoru, który przypominał o fajnej dynamice między postaciami z flagowego serialu.
Oczywiście nie mogło zabraknąć w odcinku zombie, które zaatakowały naszych bohaterów. Razem poradzili sobie z nimi bez żadnych problemów – do czasu, gdy Michonne utknęła w korytarzu pod żyrandolem. Twórców poniosła trochę wyobraźnia, bo nikt nie umieściłby w takim miejscu tego rodzaju oświetlenia. Musieli jednak coś wymyślić, aby dodać scenom dreszczyku emocji. Jak zwykle warto pochwalić upiorną charakteryzację szwendaczy oraz dobre CGI przy ich zabijaniu.
Czwarty odcinek ma charakter tzw. butelkowego epizodu, ponieważ skupiliśmy się tylko na dwóch bohaterach, a wydarzenia rozgrywały się w jednej lokalizacji. Nie jest to jednak "budżetowy" odcinek, ponieważ pod względem technicznym imponuje. Spore wrażenie robiła praca kamery – kadry i sekwencje akcji były o poziom wyższe niż zwykle. Oglądaliśmy też kilka nieco dłuższych, ale dynamicznych ujęć, które nie stanowiły żadnego problemu dla tych doświadczonych aktorów. Do tego efekty wizualne wyglądały bardzo dobrze. Żadne niedociągnięcia nie odwracały uwagi od historii.
Jednak nie do końca do mnie przemawia zakończenie, które ma formę happy endu. Właściwie cały serial mógłby się na tym zakończyć. Bohaterowie odjeżdżają w stronę "zachodzącego słońca" i następnie "żyli długo i szczęśliwie". Dobrze, że para po tym mrocznym początku opuściła budynek w pozytywnych i pełnych nadziei nastrojach, ale przydałaby się scena, w której zagrożenie ze strony ARO, o którym mówił Rick, wciąż nad nimi wisi. Oczywiście przez cały epizod była o tym mowa (trzęsący się budynek nam o tym przypominał), ale zabrakło wyraźnego potwierdzenia tych słów. Dodatkowo dobrze wprowadziłoby to do końcowej części sezonu The Ones Who Live, a tak trudno cokolwiek przewidywać czy z niecierpliwością wyczekiwać dalszych wydarzeń.
Nowy odcinek to prawdopodobnie najlepiej napisany epizod w uniwersum The Walking Dead, więc brawa należą się jego autorce – Danai Gurirze. Był on doskonale wyważony i rozwijał się w płynnym tempie tak, aby ta przemiana Ricka była przekonująca, a Michonne stopniowo kruszyła mury, za którymi się skrył. Idealnie wykorzystano wszystkie elementy ich wspólnej historii z flagowego serialu, aby podnieść poziom emocji. A sama historia była dojrzała oraz przemyślana pod każdym względem wraz z pobocznymi motywami – samobójczą śmiercią Patel, roombą czy odmianą "Alexy" w pokoju. Dzięki temu jakość odcinka imponowała. Na koniec jeszcze raz podkreślę, że Gurira i Lincoln zagrali wybornie. Mam nadzieję, że zostanie to dostrzeżone przez szerszą widownię oraz producentów, bo artyści zasłużyli na nominacje do najważniejszych serialowych nagród.