Miasto Ankh-Morpork pod rządami Lorda Vetinariego przeszło szereg reform. Jedną z nich było zalegalizowanie przestępczości i oddanie jej w ręce odpowiednich podmiotów, m.in. Gildii Złodziei czy Gildii Skrytobójców, które stoją na straży tego, by każdy występek był opłacony i miał odpowiedni certyfikat. W tej sytuacji działalność policji została ograniczona do niezbędnego minimum. Kapitan Samuel Vimesa (Richard Dormer) dobrze o tym wie i dlatego dowodzona przez niego jednostka w czasie pracy przechadza się jedynie ulicami miasta, co ma pozorować patrolowanie. 20 lat, 9321 butelek piwa i 68240 szarych komórek temu był on policjantem z pasją, a teraz jest tylko pośmiewiskiem. Wszystko zmienia się, gdy do miasta przybywa nowy rekrut o imieniu Marchewa (Adam Hugill), który bardzo chce się wykazać. Okazuje się, że będzie miał ku temu okazję. Z biblioteki Niewidzialnego Uniwersytetu ktoś skradł magiczną księgę i nie miał na to zezwolenia gildii. Dodatkowo nad miastem pojawia się wielki, ziejący ogniem smok. Sprawa musi zostać jak najszybciej wyjaśniona, a sprawca ukarany. Terry Pratchett napisał 41 powieści, których akcja dzieje się w Świecie Dysku. Dziewięć z nich jest poświęcona Straży Miejskiej Ankh-Morpork, czyli oficjalnej policji dowodzonej przez kapitana Samuela Vimesa. Showrunner Simon Allen i twórcy serialu mieli więc mnóstwo materiału, z którego mogli czerpać do woli. Oni jednak postanowili, że stworzą swoją wersję wydarzeń i kompletnie polegli. Fani bardzo szybko zorientują się, że pierwszy sezon będzie składał się z patchworkowej historii, nieporadnie stworzonej z kilku książek, bez zachowania jakiegokolwiek szacunku dla oryginału. Na przykład scena retrospekcji walki młodego Vimesa z jego kolegą Carcerem została wycięta z ósmego tomu zatytułowanego Straż nocna. Problem polega na tym, że w książce ani nasz bohater nie był młody, ani przestępca, z którym ścierał się na wieży Niewidzialnego Uniwersytetu, nie był jego przyjacielem, a wszystko, co wydarzyło się po tym, wiązało się z podróżą w czasie. Tego tutaj nie ma. W zamian mamy pogmatwanie z poplątaniem – twórcy biorą drobne fragmenty z kilku książek. Punktem wyjścia jest oczywiście Straż! Straż!, gdy to tytułowa jednostka jest sprowadzana do nic nie znaczącej formacji, co ma się zmienić, gdy tylko rozwiąże zagadkę pojawienia się magicznego smoka. Po co tylko łączyć te historie w jedną i marnować solidny materiał z książki, który mógłby posłużyć jako następny sezon? Kolejnym przewinieniem jest pominięcie przez twórców ulubionych bohaterów tego cyklu. Nie ma w szeregach straży na przykład Nobby Nobbsa czy Freda Colona, dwóch najbliższych współpracowników kapitana Sama. Z jakiegoś powodu postanowiono ich istnienie wymazać. Przynajmniej na razie. Jest za to troll Detrytus, ale… zostaje bardzo szybko zabity w celu dodania dramaturgii. BBC America zrobiło sobie żart z fanów twórczości brytyjskiego pisarza i wcale się nie dziwię, że jego córka jest wściekła. Oczywiście produkcję opatrzono odpowiednią informacją, że serial jest inspirowany twórczością Pratchetta i nie jest jego bezpośrednią ekranizacją, ale co z tego? Tak się po prostu nie robi. Gdyby tego było mało, Patrycjusza Havelocka Vetinariego z niewiadomych dla wszystkich powodów gra kobieta. Już pominę fakt, że Anna Chancellor jest okropna w tej roli i kompletnie do niej nie pasuje. Brak jej tego zimnego spojrzenia i grozy w głosie, jaką ma ta postać w książce. Rozumiem, że teraz modne są takie zmiany, ale czy naprawdę muszą one być tak wymuszone? W serialu mamy przecież silną reprezentację płci pięknej, która w niczym nie ustępuje facetom, a nawet jest od nich silniejsza i inteligentniejsza – czyli Angue (Marama Corlett) i Lady Sybil Ramkin (Lara Rossi). Pratchett był pisarzem postępowym. Jego świat był różnorodny. W straży służy przecież Cudo Tyłeczek (krasnolud płci żeńskiej), która nie kryje swojej orientacji. Twórcy nie muszą do tego świata dodatkowo wprowadzać jakiejkolwiek poprawności. Ona w nim jest od samego początku. Straż jest ogromnym rozczarowaniem nie tylko dla fanów Świata Dysku, ale także miłośników seriali fantasy. Historia jest marnie napisana, bohaterowie są niepotrzebnie przerysowani, a całość wygląda tak, jakby baśniowa kraina braci Grimm zderzyła się z Cyberpunkiem. To nie jest Ankh-Morpork z kart powieści. Trudno tu w ogóle dojrzeć to miasto.
fot. BBC America
Największym rozczarowaniem jest jednak gra Richarda Dormera, który uczynił z kapitana Samuela Vimesa jakąś dziwną parodię Jacka Sparrowa. Ta maniera chodzenia w ciągłym zachwianiu i trud trzymania wyprostowanej sylwetki – skopiowane od Deppa – drażnią. Nie ma w tej postaci nic z bohatera, którego znamy z książek. Nie wiem, kto podjął taką decyzję, ale jest ona karygodna. Takich chybionych pomysłów castingowych mamy tu mnóstwo.  Jedyną postacią, która w jakikolwiek sposób przypomina literacki pierwowzór, jest Adam Hugill jako Marchewa Żelaznywładsson. I to by było w sumie na tyle. Reszta to jakiś mało zabawny żart. Informacja, że The Watch powstaje, zelektryzowała fanów, ale od momentu pokazania zwiastuna euforia zaczęła gasnąć, a pierwsze dwa odcinki są jak kubeł zimnej wody wylany na dogasające ognisko. Nie wiem, kto ma być odbiorcą tego serialu. Czytelnicy Świata Dysku będą zniesmaczeni, fani produkcji fantasy znudzeni, a niedzielni widzowie wyłączą go po 10 minutach. BBC America zmarnowało ogromny potencjał twórczości Pratchetta. Dopiero teraz zaczynam doceniać aktorskie ekranizacje książek pisarza, które kilka lat temu nakręciło brytyjskie Sky.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj