Filmy, których akcja dzieje się na obozach, zawsze były dla nastolatków jednym z ulubionych podgatunków młodzieżowych musicali. Za klasykę tego formatu można śmiało uznać produkcje Disney Channel, które kilkanaście lat temu skradły serce każdego młodego nastolatka. Mowa oczywiście o takich tytułach jak Camp Rock czy High School Musical. To, co sprawiało, że młodzieżowe musicale cieszyły się niezwykłą popularnością, to przede wszystkim takie aspekty jak: chwytliwe piosenki, imponujące choreografie oraz piękni młodzi aktorzy, za którymi albo wzdychaliśmy, albo chcieliśmy być jak oni. Wydaje się, że obecnie Netflix próbuje przejąć pałeczkę od Disneya i stara się produkować filmy dla każdego odbiorcy, również dla 12-15 latków. Do wszystkich chłopców, których kochałam zainteresował młodzież w 2018, lecz nowy film Tydzień życia raczej nie ma na to szans. Tak się przedstawia fabuła: Will, chłopak z problemami, który dopiero co ukradł samochód policyjny, staje przed wyborem, czy woli jechać do poprawczaka na stałe, czy na biblijny obóz nad jeziorem. Oczywiście wybiera tydzień na obozie wakacyjnym, gdzie poznaje uroki obozowania w lesie oraz zaprzyjaźnia się ze stałymi bywalcami religijnego wyjazdu. Na drodze stanie mu jednak jeden z łobuzów, który zna sekret chłopaka z problemami. Sam pomysł na historię wydaje się banalny. Oto mamy chłopaka, który dostaje oczywisty wybór. O jego przeszłości nie wiemy nic, poza tym, że jest sierotą oraz ma problemy z prawem. Dlaczego ukradł radiowóz? Widz musi to sobie dopowiedzieć. Po przyjeździe na chrześcijański obóz nasz bohater zachowuje się jak prawdziwy aniołek. Tak naprawdę, zachowywał się tak od pierwszych minut filmu, dlatego zarys jego postaci jako bandyty traktującego życie jak grę GTA zupełnie tu nie pasuje. Will nie da nam chociażby jednego powodu, dzięki któremu moglibyśmy pomyśleć, że jest niegrzeczny. Na obozie będziemy mogli zobaczyć jedynie, jakie wielkie i kruche serce ma sierota oraz jak pomocni są nastolatkowie związani ze Słowem Bożym. Oznacza to, że banał goni banał w filmie, który wręcz nie ukrywa się ze swoją sztampowością. Powiedzieć, że Tydzień życia jest cliché, to tak naprawdę za mało, by oddać ducha produkcji Netflixa. Wystarczy samo słowo obozu chrześcijańskiego, żeby znać cały przebieg filmu. Wszystkie, najtańsze chwyty zostały tutaj zastosowane, a liczne odwołania do klasyków kina takich jak: Czas Apokalipsy, Wolny dzień Ferrisa Buellera, Harry Potter czy Pamiętnik są podane w bardzo dosłowny, niezgrabny sposób. Kiedy myślisz, że nie może być już gorzej, bohaterowie filmu nagle zaczynają śpiewać. To w piosenkach właśnie banały wychodzą na jaw w bardzo dosłowny i płaski sposób. Utwory śpiewane przez aktorów przekazują najprostsze, religijne wartości, a sam śpiew nie należy do jakościowych. Tym samym każdą piosenkę się źle słucha, źle ogląda oraz źle odbiera. Choreografie są jeszcze łatwiejsze niż słowa piosenek, a kamera operuje ze sprawnością początkującego tik-tokera. Robi się najzwyczajniej niezręcznie, a jakby tego było mało, każda następna piosenka powiela to uczucie, przekraczając granice cringe’u nawet wtedy, gdy wydawało się, że to przekroczenie już nastąpiło. Finalnie, piosenki dają efekt odwrotny od zamierzonego, ponieważ ani nie wpadają w ucho, ani nie brzmią dobrze. Jedyną funkcją, jaką można w tym przypadku wymienić, jest obniżanie jakości i tak kiepskiego filmu. Po aktorach też nie ma się czego spodziewać. Większość z bohaterów jest grana przez amatorów, którzy prawdopodobnie nie mieli wcześniej do czynienia z pełnometrażowym filmem. Główny bohater, grany przez Kevina Quinna, jest ucharakteryzowany na młodego Zaca Efrona, lecz wygląda obciachowo, a jego mimika jest co najwyżej niezręczna. Jego sympatię - Avery - gra jedyne, w miarę gorące nazwisko w całej produkcji, Bailee Madison. Aktorka jest kojarzona ze swojej roli słodkiego dzieciaczka w wielu amerykańskich komediach, takich jak Żona na niby czy Most do Terabithii. Bailee być może gra najlepiej z całej gromady, swobodnie poruszając się przed kamerą i dając się wciągnąć w schematyczność scen i piosenek. Najśmieszniej wypada David Koechner, grający ojca Avery oraz organizatora całego obozu, Davida. Koechner dał się poznać światu jako aktor niższych lotów, z wyglądem i zachowaniem typowego, obrzydliwego faceta. Z takiej też roli znają go fani serialu The Office, w którym wciela się w Packera, epizodyczną postać seksisty, która zawsze nakręcała Michaella Scotta. Być może rola w Tygodniu życia była robotami społecznymi na rzecz ocieplenia wizerunku, ponieważ postać Davida ma tylko i wyłącznie dobre intencje oraz wielkie, otwarte na każdego człowieka serce. Taki casting przyprawia o śmiech widza, który dopowiada sam sobie jego przyczyny. Odkładając na bok całą kiepską produkcję, aktorstwo oraz muzykalność filmu, Tydzień życia na pewno nikomu nie zaszkodzi. Jego adresaci, czyli dzieciaki w wieku 12-15 lat, mogą wyjechać za pomocą seansu na obóz do lasu, czego przez obecną sytuację epidemiczną nie mają szansy zrobić w realnym życiu. Tym samym, bohaterzy przeżywają w skrajnie zdrowy oraz edukacyjny sposób to, czego doświadcza każdy nastolatek na swoim pierwszym obozie: przyjaźń, miłość, akceptację, rywalizację oraz dobrą zabawę. Oprawiony w chrześcijańskie wartości oraz cytaty z biblii musical być może da młodemu widzowi to, czego ten oczekuje. Jednak jednowymiarowość oraz religijny wydźwięk filmu odstraszy każdego dorosłego widza. Film nie ma nic do pozostawienia w głowie poza słabą jakością oraz cliché chwytami. Obozowe tytuły być może nadal są potrzebne dla młodszych widzów, jednak Netflix nie stara się za bardzo, żeby uzyskać kultowe miano albo chociaż poziom, który reprezentowały dawniejsze produkcje Disney Channel. W tym przypadku "camp" jest, lecz "rocka" zdecydowanie zabrakło.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj