Tylko nie ty to jeden z tych filmów, które oferują widzom masaż serduszka i sprawiają, że po seansie uśmiechasz się do siedzącego obok człowieka. Zaczynasz lubić je za ich autentyczność, nawet jeśli gdzieś z tyłu głowy czujesz, że pokazany na ekranie, podlany lukrem i spreparowany od dołu do góry świat przedstawiony może zaistnieć jedynie w Fabryce Snów. Komedie romantyczne mają długą tradycję wychodzenia naprzeciw naszym marzeniom, pozwalając choć na chwilę przenieść się do bajkowej rzeczywistości, w której iluzja szczęścia staje się dokładnie tym, czego potrzebujemy. Właśnie tak dzieje się w przypadku Tylko nie ty, przeuroczej opowiastki, która powinna stać się królową walentynkowego sezonu również w polskich kinach. Nie trzeba żadnej wielkiej wiedzy filmoznawczej, by dojść do wniosku, że Hollywood w ostatnich latach same romcomy traktuje po macoszemu, a tych zapadających w pamięć dostarcza nam jak na lekarstwo. Film Willa Glucka może być więc znakomitą odtrutką i zarazem defibrylatorem dla kinowego gatunku skazanego na wymarcie. Ma on w sobie ekranową magię na staroświecką modłę, pozwalające zrelaksować się umysłom odbiorców pokłady humoru i, co chyba najważniejsze, znakomitych Sydney Sweeney i Glena Powella w głównych rolach. To występ tych ostatnich powoduje, że chemia bierze górę nad logiką – X Muza znów otula nas ciepłym kocykiem miłosnych niesamowitości.  Opowieść Glucka to luźna adaptacja uwielbianego przez kino, Szekspirowskiego "Wiele hałasu o nic". Jest on, Ben (Powell), działający z sukcesami w branży finansowej 29-latek z wyraźnym, wywołanym niezaleczonymi traumami problemem w materii tworzenia związków. I ona, Bea (Sweeney), zawieszona pomiędzy młodością a dorosłością studentka prawa, która wciąż szuka swojej drogi w życiu. Spotykają się po raz pierwszy w absurdalnych okolicznościach – sprzedawczyni w kawiarni odmawia wydania głównej bohaterce klucza do toalety, na co reaguje stojący obok Ben, który postanawia udawać męża dziewczyny. Protagoniści od razu wpadają sobie w oko, spędzając ze sobą cały dzień i noc. Sęk w tym, że wyraźnie zafascynowana nowo poznanym mężczyzną Bea opuszcza bez słowa jego mieszkanie. Gdy próbuje wrócić, słyszy rozmowę Bena z przyjacielem, Pete'em (GaTa), w której ten pierwszy – poruszony niespodziewanym finałem randki – nazywa niedoszłą partnerkę "katastrofą". Losy obojga połączą się ponownie pół roku później, w trakcie zorganizowanego przez siostry Pete'a (Alexandra Shipp) i Bei (Hadley Robinson) spotkania zapoznawczego dla znajomych. Kobiety zapałają zresztą do siebie taką miłością, że postanowią wziąć ślub w położonym niedaleko Sydney hotelu. Na wesele, rzecz jasna, zostają zaproszeni także Ben i Bea, którzy nadal nie mogą sobie wybaczyć tego, jak zostali potraktowani na ich pierwszej randce. Napięcie między nimi sięga zenitu, kłótnia goni kłótnię, ale wraz z australijskimi falami w ich stronę zmierza już odświeżająca bryza niespodziewanych, najszczerszych uczuć. 
fot. Sony Pictures
+4 więcej
Nazwijmy rzeczy po imieniu: fabuła Tylko nie ty jest szczątkowa, a ekranowe wydarzenia zdaje się napędzać ich pretekstowość. Ale w filmie Glucka zupełnie nie chodzi o to, byście otwierali go jak matrioszkę, szukając drugich i trzecich den uczuć rodzących się pomiędzy Benem i Beą. Świat przedstawiony pulsuje w rytmie karmiącego się romantycznym wyobrażeniem o miłości serca i przepełniających całą opowieść taktów utworu "Unwritten" Natashy Bedingfield, kapitalnie zresztą wykorzystanego w zamykającej produkcję sekwencji. Albo więc "poczujesz deszcz na swojej skórze" i dasz się ponieść niewątpliwemu urokowi filmu, albo uznasz go za zamach na logikę i kolejną romcomową zapchajdziurę. Jesteś szczęściarzem, jeśli zapisałeś się do tej pierwszej grupy. Zyskujesz wtedy perspektywę, która pozwoli ci zrozumieć, jak samoświadomą historią potrafi być Tylko nie ty. Gluck serwuje przecież starannie wyważoną mieszankę opowieści o miłości i przybierającej tu niekiedy absurdalne oblicze komedii, umiejętnie sięgając po fundamentalne dla filmów romantycznych tropy. Tak, w tej historii znaczenie mają i rozpisany pod dyktando powiedzenia "przez żołądek do serca" sposób przygotowywania tostów, i niemalże karykaturalnie wszczepiony w losy postaci koala, nie mówiąc już o "robieniu Titanica", które w swoim komizmie potrafi być aż do bólu szczere. Są też malownicze plaże i inne, zapierające dech w piersiach krajobrazy czy rozświetlające posągowe, momentami nagie ciała bohaterów promienie słońca. Zanim jednak całe to miłosne "2 + 2" faktycznie da "4", odbijemy się również od wpisanego w pokolenie Tindera i przejawianego przez protagonistów antyromantyzmu. No cóż, na polu uczuć każda generacja koniec końców szuka podobnej ścieżki, tylko strachu przed podążaniem nią jest jakby więcej i więcej.  W tym rzeczywistym, nieco przygnębiającym pejzażu emocjonalnej pomroczności koło ratunkowe postanowili rzucić nam Sweeney i Powell, skądinąd słusznie określani przez amerykańską prasę mianem "gwiazd jutra". Jestem zachwycony i absolutnie urzeczony ich występami – ekranowa chemia pomiędzy portretowanymi przez nich postaciami rodzi się właściwie od pierwszej sceny, by później owocować całą serią cudownie leczniczych dla skołatanego serca sekwencji, jak ta, w której Bea słowami "Unwritten" uspokaja cierpiącego na lęk wysokości Bena. To odświeżające – dosłownie i w przenośni – uniesienie bohaterów stanowi zresztą doskonały dowód na to, jak kinowe fantazmaty potrafią wywoływać autentyczne uczucia w widzach. I wiele wskazuje na to, że Sweeney i Powell, mimo relatywnie młodego wieku, w pełni zdają sobie sprawę z tej mocy X Muzy. Pierwsza z nich dostała w Tylko nie ty mnóstwo okazji do tego, by pokazać swój talent komediowy, przybierający często staromodne, lecz wciąż magnetyczne oblicze slapsticku; scena z suszeniem spodni w łazience wydaje się mieć moc sprawczą większą, niż powinna. Koleżance po fachu znakomicie wtóruje Powell, który z powodzeniem gra na granicy autoparodii, pompując własną charyzmę ekranową do nienaturalnych rozmiarów. Wszystko w tym filmie jawi się zresztą jak umyślnie przerysowane. Paradoksalnie przekłada się to na frajdę widzów i samych członków obsady. Gdy jednak Sweeney i Powell pojawiają się we wspólnych scenach, z ekranu lecą iskry, a szczerość uczuć triumfuje nad każdą iluzją. Po seansie to, jakie kinowe sztuczki na nas zastosowano, przestaje mieć tak duże znaczenie. Liczy się raczej to, co w twoim życiu jeszcze nie zostało zapisane. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj