Zaczęło się od rzezi w 1994 roku, później nadeszła pora na masakrę w latach siedemdziesiątych. Teraz przenosimy się do 1666 roku, żeby poznać zarówno preludium, jak i finał przerażających wydarzeń z Shadyside.
Na wstępie wyjaśnijmy jedną rzecz: ostatnia odsłona trylogii nie toczy się tylko w XVII wieku. Najistotniejsza część filmu przenosi nas z powrotem do 1994 roku, gdzie mają miejsce kluczowe rozstrzygnięcia. 1666 stanowi preludium obrazu. Poznajemy genezę ciążącej nad Shadyside klątwy oraz dowiadujemy się, kim tak naprawdę była Sarah Fier. Przeszłość przynosi nam również zwrot akcji, który z perspektywy wcześniejszych wydarzeń wydaje się całkiem nieoczywisty. Rozwinięcie tej koncepcji następuje już jednak w 1994 roku, więc użycie daty 1666 w tytule jest trochę przynętą na widza liczącego na odmienną estetykę od tego, co do tej pory trylogia nam oferowała.
Nie powinniśmy jednak traktować powyższego faktu na zasadzie brudnego zagrania twórców. Wydarzenia z 1666 roku dałoby się przedstawić w krótkich retrospekcjach, bez szkody dla meritum treści. Autorzy zdecydowali się jednak rozwinąć historię, wynikiem czego poszczególni bohaterowie otrzymują nieco więcej czasu ekranowego. W 1666 roku poznajemy bogobojną społeczność, która zostaje zszokowana miłością dwóch kobiet. Dalszego przebiegu wydarzeń można się domyślić. Mamy tutaj do czynienia z klasycznym konceptem polowania na czarownice. Podejrzenia, oskarżenia i w końcu lincz – Ulica strachu pokazuje ten bezlitosny proces w sposób wyczerpujący i satysfakcjonujący. Niewinne nastolatki stają się ofiarami barbarzyńskiej psychologii tłumu. Można odnieść wrażenie, że na kilka chwil twórcy ogałacają Ulicę strachu z lekkiej i młodzieżowej konwencji, żeby pokazać, horror, jaki człowiek jest w stanie zgotować drugiej osobie.
Koszmar, którego jesteśmy świadkami, trwa kilkanaście minut i nie prezentuje takiego poziomu udręczenia, jak chociażby we wstrząsającym odcinkowym horrorze Oni: Pakt, gdzie czarnoskóre małżeństwo pada ofiarą rasistowskiej wspólnoty. Niemniej warto pochwalić twórców za podjęty kierunek, nawet jeśli fabuła nie wchodzi zbyt głęboko w psychologiczne i społeczne uwarunkowania polowań na czarownice. Inna sprawa, że motyw linczu pod względem fabularnym pełni tutaj drugorzędną funkcję. Najważniejsze jest to, że poznajemy genezę zła, które przez kolejne wieki będzie toczyć okolice Shadyside. Czy twist związany z rodziną Goode odpowiednio zaskakuje? Patrząc na całość z szerszej perspektywy, trzeba go zapisać na plus trylogii, bo prowadzi fabułę w nieco innym kierunku. Prosty slasher nabiera satanistycznego charakteru, choć oczywiście wszystko nadal pozostaje w konwencji młodzieżowej opowieści. Śmiertelnik sprzedający duszę diabłu to literacko-filmowy standard. Miłośnicy filmu Omen czy Dziecka Rosemary będą zażenowani płytkim podejściem do tematu.
Druga połowa obrazu to powrót do estetyki znanej z pierwszej odsłony. W części toczącej się w teraźniejszości nasi bohaterowie rozprawiają się ze złem w sposób znany z premierowej produkcji. Na pierwszym planie znów gości zabawa formą. Finałowa bitwa może się podobać, zwłaszcza że tu i ówdzie twórcy pozwalają sobie na niekonwencjonalne zagrania. Tym razem młodzi protagoniści są górą i to oni kontrolują przebieg starcia. Dość zabawnie prezentują się momenty, podczas których Josh i pozostali napuszczają morderców przeciwko sobie, lub gdy szeryf Goode wpada w zastawione przez nich sidła. Razić może natomiast zbyt nagła zmiana estetyki. Przejście z 1666 do 1994 roku nie odbywa się płynnie. W XVII wieku obserwujemy koszmarne reperkusje społecznego ostracyzmu, a już za chwilę, przy skocznym rytmie piosenki The Offspring bawimy się wraz z młodymi bohaterami w polowanie na potwory. W 1666 uczestniczymy w wydarzeniach, które należałoby traktować z całą powagą. Po kilku minutach twórcy puszczają do nas oko, mówiąc: „bawmy się”. Niestety, nie współgra to ze sobą należycie.
Na koniec warto zaznaczyć, że bohaterowie z 1666 roku portretowani są przez aktorów występujących w dwóch poprzednich częściach. Mamy tu do czynienia więc z odpowiednikami postaci, które poznaliśmy wcześniej. W XVII wieku zastajemy rzeczywistość bliźniaczo podobną do tej znanej z lat siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Relacje, dążenia i obawy nastolatków zawsze są takie same. Niezależnie od czasów młodzi ludzie pragną miłości, akceptacji i chwili wytchnienia. Trylogia prezentuje nam takie przesłanie, choć nie da się ukryć, że codzienny znój młodzieży z XVII wieku prezentował się nieco inaczej, niż to, co pokazuje film. Niestety, motywy takie jak stosunki między bohaterami oparte na flirtach czy zakrapiane nocne imprezy taneczne w lesie, nie uwiarygadniają płaszczyzny społecznej tamtych czasów.
Po dwóch poprzednich filmach, wielu widzów miało słuszne obawy co do jakości artystycznej ostatniej odsłony Ulicy strachu. Na szczęście trylogia rzutem na taśmę odnosi sukces, finalizując całą opowieść. To wciąż historia skierowana do młodszego widza, ale twórcom należą się pochwały za to, że nie uciekają fabularnie od trudnych tematów związanych ze wstydliwymi epizodami w historii Ameryki. Szkoda tylko, że po kolejnym skoku w czasie z atmosfery wypracowanej w 1666 roku pozostają nici.