Jeżeli Polakom uda się stworzyć dobry serial, to musi być obowiązkowo posępny kryminał, po seansie którego strach wyjrzeć za okno. W naszym kraju nietrudno o plenery do opowieści o zbrodni. Wystarczy poszperać w kronikach policyjnych, żeby nazbierać historii na przynajmniej siedemdziesiąt serii mrożących krew w żyłach. Ultraviolet jak najbardziej wpisuje się w ten trend i jest kryminałem, niemniej odróżnia się od wiodącej konkurencji. Jest bowiem serią telewizyjną, tak zwanym proceduralem, gdzie każdy odcinek ma odrębny wątek. Nie uważam tego sposobu podawania historii za leciwy. Przeciwnie, cieszę się, że nieliczne produkcje wciąż po niego sięgają. Twórcy mogą poszaleć z tematyką kolejnych odcinków, nie psując spójności serialu i nie nudząc widzów przesadnie rozciąganym wątkiem. Dobry procedural, jak choćby Prokurator emitowany niegdyś w TVP, oprócz fabuły mieszczącej się w ramach pojedynczego epizodu, snuje też wątek przewodni, pozwalający włożyć fabularną rozsypankę w jakąś strukturę. Oglądamy kolejne odcinki nie tylko dla kolejnej kryminalnej zagadki, ale i w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania. Łatwo opowiedzieć, o czym jest ten serial. O Oli Serafin granej przez Martę Nieradkiewicz wiemy tyle, że powróciła do Polski z emigracji w Londynie. Pomieszkuje u mamy i dorabia, robiąc kursy na jakąś serialową wersję Ubera. W trakcie jednego z kursów tuż przed maskę jej samochodu spada ciało. Ola angażuje się w śledztwo, ale zgraja zasadniczych buców z łódzkiej policji nie chce pomocy wścibskiej amatorki. Dziewczyna natrafia zatem na ultraviolet, czyli swojego rodzaju aplikację, w której internauci wspólnie wykonują śledztwa. Ola pozostaje w kontrakcie z pozostałymi detektywami. Fioletowi co chwila pokazują się na ekranie w formie wideo z przedniego aparatu smartfona i pozostają z dziewczyną w stałym kontakcie. W tytułowym Ultraviolecie uwierało mi niewykorzystanie ciekawego motywu. Grupa, w którą angażować mógł się przecież dowolny użytkownik internetu, w ramach serialu ograniczyła się do stałej, zgranej ekipy i ewentualnie sporadycznych występów gościnnych. Szkoda, bo jako szeregowy recenzent z marszu wpadłbym na ciekawsze sposoby wykorzystania takiego internetowego konglomeratu. Serial wprawdzie nie zaprzepaścił tego motywu i pod koniec dał powody wierzyć, że detektywi-amatorzy zaczynają działać na większą skalę. Niemniej oceniam to, co zastałem, a nie to, co być może wydarzy się w ewentualnej kontynuacji. Nie mogę nie wspomnieć o niewyobrażalnie irytującym lokowaniu produktów Sony. Literalnie wszyscy detektywi, jak i zresztą policjanci i prawdopodobnie cała reszta zamieszkującej świat serialu populacji, posługują  się telefonami Sony. Rozpływanie się nad fajnością Xperii było tak nachalne i wszędobylskie, że szybko zacząłem reagować na nie donośnym śmiechem. „Rany, ten telefon ma takie głośniki, że nie potrzebujesz głośników w samochodzie” — piał serialowy geek i haker Piast Kołodziej, a ja piałem ze śmiechu. Funkcjonariusz Michał Holender (w tej roli Sebastian Fabijański) początkowo traktuje zatroskaną obywatelkę z rezerwą, ale z czasem przekonuje się do jej metod i formuje się swojego rodzaju układ, niczym między Komisarzem Gordonem a Batmanem. Droga rozwoju ich relacji odtwarza popularne tropy, ale stała się moim głównym bodźcem do oglądania kolejnych odcinków. Nieradkiewicz i Fabijański to duet, na którego barkach leżał ciężar odpowiedzialności za cały ten serial. Gdybym nie dał wiary ich relacji, ani nie zapałał do nich sympatią, w życiu nie przetrwałbym tych dziesięciu odcinków. Reszta obsady zazwyczaj dopełnia tę dwójkę bohaterów, niż działa na własną rękę. Agata Kulesza w roli, nomen omen, kulejącej matki Oli nie ma za wiele do roboty ponad słowne utarczki z córką. Tym bardziej Bartłomiej Topa, który miał okazję zabłysnąć w jednej tylko scenie, a poza tym raczej marnował się, ględząc w komisariacie. Tymczasem Marta Nieradkiewicz wypadła, bez owijania w bawełnę, fenomenalnie! Nie tylko polski serial, ale w ogóle - cała kinematografia cierpi na niedostatek dobrze napisanych głównych bohaterek. Nie mogę się powstrzymać i zacytuję koleżankę, z którą dyskutowałem o jej roli „nie lubię jej, a tu jest GENIALNA! Pierwszy raz gra zabawną rolę, taką ŻYWĄ, a nie przymuloną, mroczną”. Ja natomiast doceniłem tę aktorkę w innych odsłonach (ta naturalistyczna rola w Kamperze!), ale naturalność i sceniczna charyzma aktorki wspaniale komplementowały cechy, których można byłoby oczekiwać po serialowej heroinie. Nie włada mocą parytetu, dającego jej nieomylność tylko z racji płci. Jej uroda nie jest eksploatowana i ani razu nie odniosłem wrażenia, że kobiecość bohaterki była wykorzystywana jako wabik na niewyżytych widzów. Jest zaradna, ale popełnia błędy. Jest ciekawska i żywiołowa, ale nie denerwująca. Czasami musi ją uratować rycerz w lśniącej zbroi, ale innym razem to ona ratuje rycerza. Łobuzerskie fizis Fabijańskiego sprawia, że rycerz ten jest bardziej interesujący, niż gdyby obsadzić w jego roli kogoś mniej ryzykownego. Widz nieprzekonany do jego kreacji w Belfrze czy w filmach Patryka Vegi, raczej nie przekona się do Fabijańskiego w Ultraviolecie. Moim zdaniem, w tutejszym wydaniu wypada subtelniej i gra postać może i nieco zgorzkniałą, ale przynajmniej szlachetną i operującą sarkastycznym humorem. Fajnie kontrastuje z żywiołową Olą. Mniej fajnie, że dużej części jego wypowiedzi nie byłem w stanie zrozumieć. Nie wiem, kogo tu winić — aktora czy dźwiękowców, ale faktem jest, że zdarzało mi się kapitulować i uruchamiać serial w wersji z napisami. Jako że podobne problemy miałem ze zrozumieniem Marka Kality, nie wierzę w zbiegli okoliczności i dopatruję się tu wtopy ze strony realizatorów. To dziwne, bo przecież od strony produkcyjnej serial wypada naprawdę dobrze. Za większość odcinków Ultravioletu odpowiada Jan Komasa, co by nie mówić o jego filmach, technicznie dysponują poziomem rzadko widzianym w polskim filmie. Serial jest przyzwoicie zmontowany i nie brakuje ładnych kadrów i całkiem efektownych sekwencji. Motywy muzyczne ze ścieżki dźwiękowej powtarzają się, ale to ma swój staromodny urok — na dźwięk określonego motywu instynktownie czułem, że w śledztwie Fioletowych dochodzi do przełomowego momentu. Pomijając dających się lubić protagonistów, warunkiem, który musi spełnić dobry serial proceduralny, jest różnorodność. Pod tym względem Ultraviolet wypada dobrze. Przezabawny jest odcinek o zagadkowej śmierci właściciela inteligentnego domu. Żeby zrozumieć, jak ugotowane ciało futurysty znalazło się w stawie, bohaterowie muszą poradzić sobie z gadającą fortecą. Innym razem trafiają na trop sekty żyjącej na farmie w głębi lasu, a jeszcze innym biorą na ruszt sprawę społecznie zaangażowaną — z ksenofobicznym politykiem szafującym narodowymi wartościami i ludźmi, którzy w Łodzi poszukują schronienia przed wojną. Żadna z czekoladek w tej bombonierce nie wydała mi się niespójna i poznawanie smaku każdej z nich dawało frajdę. Nawet jak trafiłem na czekoladkę z wiórkami kokosowymi, których nie lubię, tym bardziej sięgałem po kolejną, bo zawsze miałem nadzieję, że natrafię na coś, co przypadnie mi do gustu. Niemniej, gdyby wziąć te wszystkie czekoladki i w czeluści związać, wyszłoby coś w najgorszym razie zjadliwego.
Poznaj klawiaturę multimedialną Logitech K400+
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj