Koncept fabuły książki jest oparty na dość znanym i ogranym schemacie. Oto dwoje zakochanych w sobie młodych ludzi, którzy ostatecznie stają po przeciwnej stronie barykady galaktycznego konfliktu. Jest to zaledwie punkt wyjścia dla autorki, która chce poruszyć ważne kwestie stanu galaktyki i wpływu wojny Rebelii z Imperium na zwykłe istoty walczące po obu stronach. W większości powieść jest pokazana oczami wojskowych Imperium, nadając tej stronie konfliktu wyrazistości i oddzierając ich z baśniowej roli stereotypowego czarnego charakteru. Takim sposobem pisarka idzie drogą wyznaczoną jako cel rozwoju nowego kanonu Gwiezdnych Wojen, czyli wprowadzenie szarości do, jak dotąd, biało-czarnego świata. I to działa fenomenalnie, bo jest ona w stanie nadać temu wagi, emocji i poruszyć ciekawe kwestie. Co najważniejsze - nadaje Imperium twarz, motywacje i znaczenie jednostki. Star Wars: Lost Stars to w dużej mierze całkiem udanie pokazany romans, bo śledzimy wątek relacji postaci od czasu ich dzieciństwa, przez studiowanie na Imperialnej Akademii, kończąc na walce po przeciwnych stronach. Wbrew pozorom nie mamy tutaj do czynienia z banalnym, miałkim romansem pokroju relacji Anakina z Padme z trylogii prequeli. Poświęcono rozwojowi obu postaci i ich uczuciu sporą część książki, dzięki czemu dostajemy rzecz dojrzałą, która głównie na ich przykładzie stara się pokazać, jak wojna niszczy coś tak uniwersalnego jak miłość. Kolejne stawiane przez nimi kłody w wielkości drzew z Kashyyyku pokazują, jak postacie stopniowo się zmieniają, jak rozwijają się w odmiennych od siebie kierunkach. Udaje się pokazać dorosłą romantyczną relację, która w konwencji Gwiezdnych Wojen po raz kolejny udowadnia, jaki potencjał drzemie w tym uniwersum. Przecież cały koncept jest prosty jak budowa cepa, ale autorka bierze to w swoje ręce i opowiada jedna z najlepszych historii nowego kanonu. W taki sposób, że nie tylko wciąga dość szybko i nie puszcza aż do samego końca, ale potrafi poruszyć emocje na wielu płaszczyznach. Wszystko dzięki dobremu, mocnemu rozwojowi poszczególnych etapów fabuły bez opierania się na niepotrzebnych zapychaczach. Być może czasem wątku romantycznego może być zbyt dużo, ale z uwagi na jego jakość to nieszczególnie przeszkadza. Problem mogą mieć odbiorcy, którzy takich rzeczy nie lubią w książkach. Tutaj nadaje to potrzebnej wagi i dojrzałości Gwiezdnym Wojnom bez straty klimatu, rozrywkowego charakteru i wielu innych atrakcji w tej fabule. Ważne w tej książce jest ukazanie znanych wydarzeń z filmu z perspektywy młodych imperialnych oficerów. Jest to o tyle interesujące, że twórczyni wplata tutaj wyśmienite pomysły na ukazanie ich mentalności, przemyśleń, odczuć, światopoglądu oraz jaki wpływ ma na nich imperialna propaganda. Dostajemy całą gamę różnorodnych ciekawych postaci, którzy są wykorzystywani jako narzędzie do pokazania machinacji Imperium względem swoich żołnierzy. Jak z niektórych normalnych młodych kadetów, zrobiono fanatyków, którzy uwierzą we wszystko związane z wielkim imperium. Dzięki takim motywom Utracone gwiazdy nadają też wyrazu wydarzeniom znanym z filmów. Zaś sama autorka dość sugestywnie porusza tę kwestie, stawiając pytanie: jaka jest granica fanatyzmu i lojalności? Kiedy jest ona przekraczana i mówi się dość? Przyznaję, że to też zmusza do myślenia nad pewnymi aspektami uniwersum Gwiezdnych Wojen, bo pozwala spojrzeć na wiele spraw z nowej perspektywy. A to zarazem jest sukces tego, jak działa strefa szarości w nowym kanonie. Odejście od baśniowej konwencji wydaje się naturalnym krokiem, który jednocześnie nie jest sprzeczny z esencją Gwiezdnych Wojen. A kwestie zniszczenia Alderaanu czy zabójstwo setek tysięcy imperialnych żołnierzy na Gwieździe Śmierci przez terrorystów z Rebelii daje ciekawe spojrzenie na to, jak inaczej można ukazać dobrze znane wydarzenia. Sprawnie i z pomysłem.
Źródło: Uroboros
Gdzieś czytałem krytykę tej powieści, że tworzy ona sprzeczność z wydarzeniami z filmu Łotr 1. Wszystko przez centralną bohaterkę, która służy na Egzekutorze Dartha Vadera. Tak, w powieści nie ma wzmianki o wydarzeniach ze Scarif, więc nie widzimy tej bitwy z perspektywy Imperialnych. Z jednej strony to zrozumiały zabieg z uwagi na to kiedy książka zadebiutowała, ale z drugiej strony można uznać to za błąd, że tak ważna bitwa dla Imperium nie została pokazana w tej historii. Sam fakt troszkę razi i rozczarowuje, bo to też był potencjał do podkreślania spójności uniwersum. Sęk w tym, że Utracone gwiazdy w żadnym miejscu nie są sprzeczne z bitwą o Scarif. Oni o tym nie mówią, ale nie prezentują wydarzeń, które w jakiś sposób mogłyby wprowadzić brak spójności. Przemilczenie sprawy temu się nie równa. I choć, jak wspomniałem, decyzja rzuca się w oczy podczas lektury, nie jest to w żaden sposób jakiś błąd. Utracone gwiazdy mają wiele świetnych, ciekawych elementów budujących kanon Gwiezdnych Wojen pod względem przedstawiania świata, bohaterów, szarości rzeczywistości oraz fabularnych wydarzeń poruszających istotne kwestie. Chodzi mi o pokazanie porażki Imperium, która rozpoczęła początek końca istnienia tego rządu. To samo w sobie jest istotnym argumentem za wartością tej książki, jeśli ktoś chce lepiej poznawać ten świat. Zwłaszcza że powieść sama w sobie nie jest naszpikowana niezrozumiałą terminologią czy wydarzeniami nawiązującymi do innych historii, które będą niezrozumiałe. To jest, jak na razie, najlepsza historia, jaką dostaliśmy z książek nowego kanonu Gwiezdnych Wojen. Wartościowa, dopracowana, świetnie rozpisana, z wyrazistymi bohaterami i imperialną perspektywą dodającą jej świeżości i unikalności.. Wciąga i naprawdę trudno się od niej oderwać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj