Wraz z bohaterami przenosimy się do Nowego Jorku z początku XX wieku, którego ulice pokryte są niespodziewanie obfitą warstwą śniegu. Wytrawny złodziej, Peter Lake, pewnej nocy włamuje się do wydawać by się mogło opustoszałej rezydencji i spotyka tam śmiertelnie chorą Beverly Penn. To spotkanie na zawsze odmienia ich życia. Zakochani muszą zmagać się z przeciwnościami losu i oboje zostają uwikłani w odwieczną walkę dobra ze złem. Skomplikowana historia kończy się dopiero sto lat później, kiedy to Peter Lake szuka własnego cudu.

Bardzo trudno krytykować ekranizację za wpadki fabularne, jeśli są one powieleniem tego, co czytamy w powieści. Ponieważ jednak nie znam oryginału, nie jestem w stanie stwierdzić, czy scenarzysta przeszarżował, ale nie da się ukryć, że scenariuszowo film nie został skonstruowany najlepiej. Wkradło się sporo chaotyczności, która sprawiała, że niełatwo było odnaleźć się w filmowym świecie. Nietrafiony sposób prowadzenia narracji oraz wpadki dialogowe uczyniły go momentami sztucznym oraz nierzeczywistym (i fantasty nie miało tu nic do rzeczy). Trudno było uwierzyć w wydarzenia, które dzieją się na ekranie, co sprawiało, że losy bohaterów nie porywały tak, jak powinny.

Główny trzon fabularny opiera się na klasycznym melodramacie, którego wymagania są jasne i klarowne. Krytykowanie ich założeń byłoby niesprawiedliwe. Faktem natomiast jest, że ten filmowy romans ogląda się całkiem dobrze i nie powoduje on zgrzytania zębów. Chemia pomiędzy Jessicą Findlay i Colinem Farrellem jest subtelna, a jednocześnie bardzo urzekająca. Bohaterowie mają jednak problem z przekonaniem widzów co do prawdziwości uczuć, bo ich miłosna historia zaczyna się zbyt nagle i brakuje jej głębszego uzasadnienia.

Najciekawszym elementem filmu jest niespodziewanie walka dobra ze złem, którą obserwujemy czasem w tle, a czasem na pierwszym planie historii. Pokazano ją bardzo interesująco, trochę inaczej niż wszędzie i poświęcono chwilę na ukazanie mitologii świata, w którym się poruszamy. Dużą rolę odegrał w tym Russell Crowe, który spisał się znakomicie. Jego bohater jest charyzmatyczny, pociągający i bardzo interesujący. Nie jest też klasycznym czarnym charakterem, nie można klasyfikować go jedynie w kategorii dobra i zła. Moją uwagę zwrócił także Will Smith, który w roli Sędziego bawił się kreacją, uczynił ją ironiczną i prześmiewczą. Zaprezentował coś, co zapada w pamięć.

Bardzo dobrze poprowadzono tę część filmu, która skupia się na rzeczywistości. Do zalet zaliczyć należy też subtelność, poetyckość i baśniowość Zimowej opowieści. Dobrze sprawdziło się to przy okazji romansu oraz całkiem nieźle w dialogach i monologach. Słabo natomiast zrealizowano typowe elementy fantastyczne, które zaprezentowano w taki sposób, że wydawały się być zupełnie niepotrzebne i tylko filmowi przeszkadzały. To wtedy wkradała się też patetyczność i sztuczność. Szkoda, bo opowieść miała w sobie zdecydowanie większy potencjał.

Goldsman nie zrobił złego filmu, zrobił obraz średni. Biorąc pod uwagę fakt, że Winter's Tale jest melodramatem fantasty, który popsuć jest niezwykle łatwo, warto skupić się na jego mocnych stronach. Jestem też pewna, że znajdzie on swoją grupę odbiorców, która z kina wyjdzie w pełni usatysfakcjonowana.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj