W strefie wojny to nowy film science fiction Netflixa, w którym Anthony Mackie gra główną rolę. Czy warto obejrzeć? Oceniam bez spoilerów.
W strefie wojny to film akcji w klimacie science fiction, który ma bardzo interesujący koncept nawiązujący do rzeczywistości. Historia bowiem jest osadzona w futurystycznej Ukrainie, w której wciąż trwa konflikt z Rosją, a Amerykanie chcą zadbać o to, by wrócił pokój. Twórcy jednak nie chcą realizować tylko efekciarskiego akcyjniaka i mają większe ambicje. Stawiają pytania o to, jak będzie wyglądać wojna przyszłości, pokazując czynnik ludzki i w kluczowych momentach jego brak. Dobrym pomysłem okazuje się obrazowanie sytuacji na przykładzie Harpa, pilota drona, który przez całkowity brak empatii zabił amerykańskich żołnierzy, by uratować pozostałych, a teraz musi oddalić się z ciepłego pokoju z joystickiem i udać się do centrum akcji. Intencje szczytne, ale obserwacje są dziwnie typowe, oczywiste wręcz, a tym samym mało trafiające w punkt, bo choć na papierze wygląda to znakomicie i z potencjałem, na ekranie nigdy to nie wybrzmiewa tak jak powinno. Harp odkrywający, jak wygląda działanie rakiet, które wystrzeliwał w ludzi niczym w grze komputerowej, zmienia pogląd, odzywają się w nim ludzkie emocje, ale można zobaczyć, że jest to wszystko dość przewidywalne, a rzucane tezy nie nadają tej opowieści większego charakteru. Reżyser i spółka starają się pogłębiać ten koncept nie tylko na przykładzie Harpa, ale też przez okoliczności całej sytuacji, która jest przygotowana pod określoną tezę. Naprawdę czuć w tym potencjał na coś, co sprawi, że z pozoru zwyczajny akcyjniak stanie się czymś więcej, ale wszystko jest spaprane na etapie scenariusza i rozpisania tego na angażującą fabułę. Te wszystkie punkty, które powinny pokazać coś głębszego, zmusić widzów do myślenia i stawiania pytań, koniec końców są wątkami idącymi za bardzo na łatwiznę i zbyt mocno opartymi na banalnych zagraniach.
Trzeba jednak przyznać, że scenariusz jest tutaj głównym problemem, bo raz za razem marnuje on potencjał solidnego konceptu. Im dłużej myślę po seansie o tym, co ten film prezentuje, tym bardziej dostrzegam, że dialogi, budowa historii i jej rozwój bardzo kuleją. Ambicje mówienia o czymś aktualnym i ważnym można byłoby docenić, gdyby to wszystko nie zostało całkowicie zniszczone przez finałowy fakt
W strefie wojny. Trzy czwarte to całkiem przyjemna w odbiorze opowieść w klimacie sf z solidną dawką akcji i naprawdę pozostawiającym po sobie dobre wrażenie Anthonym Mackiem. Jest tu trochę walki, obrazowej przemocy, czasem jakiś czerstwy humor oraz solidnie wyglądające roboty bojowe w akcji. Nie jest to może poziom realizacyjny choćby serii John Wick, ale zapewnia przyzwoitą rozrywkę. To wszystko jednak jest zaprzepaszczone przez absurdalną końcówkę, w której dochodzi do dziwacznego zachowania postaci. Czuć w tym uproszczenie, naciąganie i skrótowość, bo w pokazanych na ekranie decyzjach – zwłaszcza w postaci Leo – nie ma za grosz sensu i konsekwencji. Wręcz grzmi z tego brak pomysłu, bo trzeba jakoś zakończyć, co jest tym bardziej kiepskie, biorąc pod uwagę wspomniane ambicje, bo przez taką końcówkę to, co chciano osiągnąć, rozmywa się bez żadnego efektu.
Na pewno
W strefie wojny jest interesującym projektem pod kątem pomysłu na historię. Czuć w tym trochę czerpania z rzeczywistości, a relacja głównych bohaterów momentami przypomina pamiętny
Dzień próby z Denzelem Washingtonem. Jakimś pozytywem jest sytuacja, gdy dochodzi do twistu zmieniającego tak naprawdę cały obraz tego filmu, który jest czymś zupełnie innym, niż opis i zwiastun sugerują. Niezły pomysł został jednak popsuty przez elementy już wspominane, bo to, co powinno iść za ciosem, potyka się o własne nogi. Szkoda, bo ten motyw był wielką szansą na to, by
W strefie wojny było czymś ciekawszym.
Można by trochę narzekać na konstrukcję historii, stereotypowe postaci, momentami drewniane dialogi, ale w tym wszystkim największym problemem jest główny bohater, czyli pilot drona o imieniu Harp. Od początku filmu twórcy kształtują nam wręcz socjopatę, który siedząc z joystickiem, nie ma żadnego problemu z zabijaniem ludzi. Jasne, można w tym dostrzec próbę pokazania różnic pomiędzy zwykłym żołnierzem na froncie, a tego typu pilotem będącym tysiące kilometrów od swoich celów i pobocznych ofiar, ale jednak w kształtowaniu bohatera to bardzo zgrzyta. Nie ma w tym czynnika ludzkiego, emocji i jakiegoś racjonalnego usprawiedliwienia czy wyjaśnienia zachowania bohatera. A to buduje problem, gdy dochodzi do jego przemiany w bardziej ludzką postać, która widząc ofiary i zabijając osobę stojącą obok niego, zaczyna coś czuć. To jak z całym motywem przewodnim tego filmu: intencje dobre, ale wykonanie nie poszło najlepiej.
Nie chcę też szczególnie narzekać na
W strefie wojny, bo poza wszystkimi wadami, ten film naprawdę dobrze się ogląda. Jest efekciarsko, sceny strzelanin na froncie są całkiem solidne, a obsada daje radę na czele z Mackiem w roli Leo. Ten charakter rozrywkowy jest więc całkiem przyzwoity, ale jednocześnie to nie oznacza, że to film dobry i godny polecenia, bo gdy przyjrzymy się wszystkim detalom, okazuje się to zaskakująco nieudane. Ma on jednak swoje momenty, które wielu się spodobają i pewnie gdyby nie spartolony finałowy akt, który zaprzepaścił wszystkie dobre intencje, mógłbym dać tej produkcji pozytywną ocenę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h