Pierwsze odcinki to zazwyczaj czas na ekspozycję. Do tej pory poznaliśmy najważniejszych bohaterów: porucznika Simcoe, kapitana Tallmadge’a oraz Abrahama Woodhulla i jego ojca. Do tej zgrai dołączyła kolejna znacząca postać, czyli Robert Rogers, który zjawia się w Setauket, by wyjaśnić sprawę zasadzki na oddziały armii królewskiej. Problem polega na tym, że każdy z bohaterów jest nudny i nieinteresujący.
Taka kolej rzeczy wynika chyba z tego, że każdy z bohaterów zapatrzony jest w wojnę… której nie ma. Tak naprawdę nie wiemy, o co walczą bohaterowie, jakie są ich motywacje. Teoretycznie każdy wie (widz także), czym była wojna o niepodległość, zna przyświecające jej cele, ale jakie interesy mają w niej bohaterowie? Czy przeciwstawiają się władzy królewskiej? A może szukają sposobu, by się wzbogacić? Dlaczego niektórzy pozostali po stronie lojalistów? Szkoda, że nie ma zarysowanego dysonansu między ludźmi, którzy różnią się poglądami odnośnie tego, jak powinna wyglądać władza w koloniach. To by na początek wystarczyło, aby nakreślić postaci, a wiemy jedynie, że dany bohater jest ubrany w czerwień lub błękit – bo tak.
Nikt, dosłownie nikt nie budzi mojej sympatii – ani Woodhull, ani jego ojciec, ani ludzie z Setauket. Nie sympatyzuję nawet z patriotami, a przecież chyba powinienem postawić się za ich sprawą. Jedyną interesującą postacią jest na razie porucznik Simcoe. Jego głos może irytować, jednak jest w nim coś z prawdziwego żołnierza, który za żadne skarby nie splami swego honoru rozmową z wrogiem. Jako żołnierz armii królewskiej nadal nosi na głowie białą perukę, nawet po przesłuchaniach i pomimo wielkiego zmęczenia – wygląda to może i żałośnie, jednak honor nie pozwala mu postępować inaczej.
[video-browser playlist="635306" suggest=""]
Drugim słabym punktem serialu jest realizacja. Brakuje mi życia w ukazywanych miasteczkach. Wszystko ogranicza się zaledwie do paru wnętrz i dość monotonnego pleneru. Obecnie efekty komputerowe wyglądają w porządku, same stroje prezentują się bardzo ładnie, jednak realizacja przypomina prędzej seriale większych stacji telewizyjnych niż AMC, której produkcje słyną z bezbłędnej otoczki audiowizualnej. Brak chłodnej obserwacji i ciekawych długich ujęć – te mogłyby być zastosowane, gdyby padały jakieś interesujące dialogi, niestety tego też nie uświadczymy. Gdyby nie kolorowe stroje żołnierzy, serial równie dobrze mógłby być czarno-biały, nie zrobiłoby mi to różnicy.
Podoba mi się to, że Abraham cały czas się boi – czuć to dzięki temu, że kamera bardzo często skupia się na jego twarzy w momentach, gdy mówi się o szpiegowaniu lub słyszy on akurat jakieś poufne rozmowy. To powoduje, że także widz zaczyna się bać o to, czy czasem główny bohater nie zdradzi siebie swoim zachowaniem. Dlatego też uzasadnione są wątpliwości młodego Woodhulla – to jest bilet w jedną stronę. Jeśli już zostanie pochłonięty przez siatkę szpiegowską, nie będzie od tego ucieczki. Zapewne wiemy, jaką w końcu podejmie decyzję, ale niech się jeszcze chłopak pomęczy.
Turn na razie nie zachwyca, ale na szczęście jest to dopiero drugi odcinek. Wojna według historiografii jest w impasie – ani jedna, ani druga strona nie potrafi przejąć inicjatywy. Ja osobiście czekam na to, aż czyny głównego bohatera będą mieć większe znaczenie, bo aktualnie nikt się nim specjalnie nie przejmuje. Do tego nie mogę się doczekać, aż w serialu pojawi się sam Waszyngton, który nada całej historii większej powagi i pokaże, że wojna rzeczywiście o coś się toczy. Historia USA jest fascynująca – mam nadzieje, że Turn też takie się stanie.