Niezapomniany koniec poprzedniego odcinka należy jednak puścić w niepamięć, ponieważ minęło trochę czasu od tamtych wydarzeń. Nie dana jest widzom wiedza na temat stanu zdrowia Lorda Melbourne, o ile jest on jeszcze wśród żywych. Imię byłego premiera Anglii nie pada ani w razu w tym epizodzie nazwanym The Sins of the Father. Tym razem fabuła skupia się na innych bohaterach, przeżywających swoje dramaty – zaskoczenie to mało powiedziane, ale życie nie pozbawiło ciosu prosto w serce nawet księcia Alberta. Wiktoria rodzi drugie dziecko, księcia Walii, jednak przyjście na świat syna nie sprawia, że jej ostatnio pełne trosk życie zaczyna nabierać nowych barw. Wręcz przeciwnie, królowa nie zdaje się darzyć większymi uczuciami własnego potomka, a jego istnienie jest jej wręcz odrobinę obojętne. To, co dla nas wygląda na objawy depresji poporodowej, dla Wiktorii jest czymś zupełnie nieznanym i nierozpoznawalnym. Nikt nie rozumie, co tak naprawdę czuje, łącznie z jej własnym mężem. Ta żywiołowa kobieta przestaje pokazywać się publicznie, więc jej kiepski stan psychiczny zaczyna wpływać także na samo państwo. Widzowie mają okazję zobaczyć w tym odcinku, jak wyjątkowo trudne obowiązki ma monarchini – scena w szpitalu jest króciutka, ale trzeba przyznać, że Jenna Coleman to dobra aktorka, której udało się oddać wszelkie uczucia, targające jej bohaterką. Nawet ogłoszenie otwarcia tunelu pod Tamizą tylko na chwilę odrywa Wiktorię od ponurych myśli – takiej królowej jeszcze nie widzieliśmy. Zawsze dobrze zobaczyć nowe oblicze, wydawałoby się, dość dobrze znanych nam bohaterów. Jednak smutek Wiktorii to jedna strona medalu, drugą jest z kolei wiadomość o smutnym końcu ojca Alberta i jego skutkach. Życie księcia Alberta zawsze było dość poukładane – to pragmatyczny człowiek czynu, którego żoną jest równie czynna (zazwyczaj) królowa, choć ona to raczej idealistka. Któż by się jednak spodziewał, że scenarzystka Daisy Goodwin i księciu zafunduje okropną nowinę, zupełnie zmieniającą jego życie. Prosty test DNA rozwiązałby sprawę, ale to przecież nie te czasy – wuj Leopold wykazuje się niemałym brakiem taktu, oznajmiając bratankowi, że być może jego zmarły ojciec, cóż, niekoniecznie był jego ojcem. Na pierwszy rzut oka to owszem, wstrząsająca koncepcja, według której właśnie Leopold może być ojcem Alberta, ale to sam zainteresowany zauważa najbardziej przerażający aspekt całej sprawy – jako hipotetyczny syn z nieprawego łoża jest przecież mężem królowej Anglii, co czyni z kolei jego dzieci nieprawymi dziedzicami tronu… Cała monarchia może runąć jak domek z kart, ale czy tak się stanie? Wątpliwe, aby ktokolwiek jeszcze dowiedział się o niepewnym pochodzeniu Alberta. Teraz tylko od twórczyni serialu zależy, czy zamknie temat czy pociągnie go dalej – wydaje się jednak, że ów sekret nigdy nie ujrzy światła dziennego. W przeciwieństwie do nowiny o swobodnie biegającym chłopcu, zwiedzającym pałac. Zastanawiałam się, po co właściwie scenarzystka wplotła w poprzednie odcinki tę dość dziwną aferę o pałacowym duchu. Teraz okazuje się, że przyczyną było ratowanie zawodowej kariery pana Francatelliego przez pannę Skerrett – scenariusz tak nachalnie popycha ku sobie tę dwójkę, że ten wątek mógł się już dawno przejeść, używając aluzji do zawodu nadwornego kucharza. Niezbyt to subtelne, ale trudno, twórczyni tak chce, to niech i będzie, byle w końcu konkretnie, a bez licznych fabularnych myków. A co do fabuły i bohaterów drugoplanowych – kto by pomyślał, że księżna Buccleuch w końcu powie coś mądrego! Sama Wiktoria w końcu korzysta z jej rad na temat macierzyństwa (ciekawostka – prawdziwa księżna Buccleuch, która służyła Wiktorii, w rzeczywistości była znacznie młodsza). Odcinek The Sins of the Father na tle poprzedniego epizodu wypada jednak odrobinę słabiej. Na plus można zaliczyć coraz to częstsze pomysłowe ujęcia, czy zastosowanie slow motion, które nieraz lepiej wyrażają to, co czują bohaterowie, jednak oprawa techniczna zawsze stoi w przypadku Victoria na wysokim poziomie, jednak można zarzucać odcinkowi pewne przedramatyzowanie. Historia z rzekomym ojcostwem wuja Leopolda nie opiera się na żadnych historycznych przesłankach, to zatem w dużej mierze pomysł scenarzystki… Brak Lorda M daje się jednak we znaki, prawda? Ale za to jest szczeniaczek, a szczeniaczki to lek na wszelkie smutki.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj