Wolf Like Me, czyli istna mieszanka gatunków filmowych, to nowe dzieło platformy Peacock, którego realizacją zajął się Abe Forsythe. Na historię miłości między głównymi bohaterami – Garym (Josh Gad) i Mary (Isla Fisher) – rzuca cień pełne mroku, podwójne życie kobiety. Gary jest na pozór zwyczajnym gościem z traumatyczną przeszłością. To ojciec po przejściach, który nie potrafi znaleźć nici porozumienia ze swoją schorowaną córką Emmą. Dziewczynka cierpi na silne ataki paniki i zwykła zbywać nadopiekuńczość Gary’ego twardą skorupą. Mary natomiast to elektryzująca kobieta. Zachwyca swoją osobą nie tylko mężczyznę, ale również i jego dziecko. Nie łatwo jest za nią nadążyć (w przenośni i dosłownie – bardzo szybko biega), gdyż w momencie, kiedy relacja między parą zaczyna nabierać tempa, Mary po prostu ucieka. Tych ucieczek  – czy to Mary, czy później Gary’ego – jest ogrom. Kiedy kobieta daje nogę po raz pierwszy lub drugi, intryguje swoim niecodziennym zachowaniem. Jednak z każdą kolejną gonitwą rodzi się pytanie: ile jeszcze oni przebiegną? Ogólnie ich miłosna przygoda, a zwłaszcza wzajemne krzyżowanie się dróg, jakby za sprawą przeznaczenia, wpasowuje się w schemat typowego romansu. Być może dlatego jest im niezwykle trudno zakończyć relację. Dobrze, że twórcy nie skupili się wyłącznie na miłosnych perypetiach tej dwójki. Jest tu sporo dramatycznych wątków, które wzmocniły wydźwięk produkcji. Wypadki, trudy rodzicielstwa, a do tego oczywiście najważniejsza kwestia, czyli mroczna tajemnica kobiety, sprawiły, że serial ten nie przynudza. Miłość jest ważna, ale to właśnie chroniony przez Mary sekret dodaje charakteru całej opowieści. Serial pobudza odbiorcę. Ma się wrażenie, że seans zabiera nasze emocje na przejażdżkę kolejką górską – w jednej chwili twórcy rozbawiają, a za moment każą płakać. Rozstrzał między humorem a dramatem jest spory, ale intryguje dobór wątków pod klimat komediowy lub dramatyczny. Wiele mrocznych kwestii bawi, a te, które swoją absurdalnością powinny śmieszyć, przedstawione są niezwykle poważnie. W samym humorze jest coś specyficznego i ja to kupuję.
fot. materiały prasowe
+1 więcej
Josh Gad oraz Isla Fisher całkowicie oddali się swoim rolom, nie można zaprzeczyć ich aktorskim umiejętnościom w tym serialu. Chemia wytworzona na ekranie między Garym i Mary była niepodważalna w swoim realizmie. Isla Fisher zrobiła prawdziwe show, ale to Josh Gad urzekł mnie swoim misiowatym wcieleniem, przez które momentami byłam zdolna do wzruszenia. Jego emocje zdawały się jak najbardziej realne, a łzy żalu związane z trudną relacją ojca i córki chwytały za serce. Ariel Donoghue, odgrywająca Emmę, fantastycznie się spisała w trudnej roli schorowanej dziewczynki. Jej gra wywoływała współczucie, a zarazem złość na aroganckie podejście do Gary'ego, więc wykonała swoją pracę przekonująco. Tak naprawdę to aktorzy nadali moc serialowi, przez co można przymknąć oko na błędy fabularne, a było ich całkiem sporo. Głównym zarzutem jest fakt wystąpienia bałaganu w fabule. Narzucono strasznie szybkie tempo. Gdy początkowo poznajemy osobliwą naturę kobiety, nie przeszkadza to w odbiorze. Jednak z czasem serial zaczyna tracić iskrę. Twórcy uderzają widzów kolejnymi niespodziewanymi wydarzeniami. Akcja rozwija się tak ekspresowo, że fabuła wręcz przebiega po ekranie, a z nią miłosna historia Mary i Gary'ego. Co dziwne, po wieloodcinkowym sprincie ostatnia część zaczyna się dłużyć. Dodatkowo w pewnym momencie zostaje zatracona chęć przeżywania dalszych losów świeżej pary. W momencie, gdy cała prawda wychodzi na jaw, a mężczyzna akceptuje niedoskonałą wersję swojej partnerki, znika zainteresowanie późniejszymi zdarzeniami. Już wcale nie ciekawi, jak zareaguje Emma, gdy odkryje prawdziwe oblicze Mary. Najbardziej jednak rozczarowuje sposób prezentacji drugiego wcielenia kobiety. Dostajemy krótkie ujęcie na końcu serialu. Kostiumowo wypada dość kiepsko, nie porywa ogólnym wyglądem. Być może człowiek wyobrażał sobie więcej, niż powinien, ale to za sprawą trzymania w napięciu przez 6 odcinków. W końcu słyszymy ryki, wrzaski mordowanych zwierząt, a także okrutne historie z przeszłości. Co prawda końcowa scena jest dosadna, choć lekko przewidywalna, nagrana w klimacie horroru. Fantastyczne monstrum niby jest głównym elementem fabularnym i to ono steruje życiem pary, ale przeważnie pojawia się jako wypełniacz – w formie rutynowych działań zabezpieczających. Mówi się ciągle o tym, lecz gdy przychodzi czas na przeistoczenie, odgradzają nas od tego pancernymi drzwiami. Dlatego też fanatycy niezwykłych istot mogą czuć lekki niedosyt. Wolf Like Me przede wszystkim zadziwia. Jednych porwie samą historią, innych faktem pogodzenia tak wielkiego rozstrzału między gatunkami. Zwykle, gdy łączy się komedię z horrorem, a traumę przeciwstawia humorowi, całość męczy i nie współgra ze sobą dobrze. W tym serialu zostało to całkiem dobrze wyważone, choć na minus możemy zaliczyć szybkie tempo. Jest to oczywiście miniserial i prawdopodobnie został on wykonany zgodnie z przyjętymi warunkami. Jednak brakuje stopniowania w historii relacji Mary i Gary'ego. Twórcy mogli dorzucić dwa dodatkowe odcinki. Poza tym jest to jak najbardziej fajna propozycja. Jeśli ktoś lubi opowieści miłosne w klimacie fantasy, na pewno nie pożałuje swojego czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj