Wonder Woman: Więzy krwi to druga samodzielna część przygód walecznej Diany z Temiskiry w liczącym już 36 odsłon animowanym świecie DC. Jej pierwsze solowe przygody mogliśmy oglądać dokładnie 10 lat temu, w filmie zatytułowanym po prostu Wonder Woman, sprawnie napisanej genezie postaci i jej zmaganiach z bogiem wojny Aresem. Widzowie mogli zapoznać się też z aktorską wersją początków Wonder Woman, za sprawą hitu kinowego z 2017 roku. Nie wiedzieć czemu, twórcy Wonder Woman: Bloodlines zapominają o tym fakcie. Pierwsze 10 minut seansu to serwowana nam po raz kolejny ta sama historia; geneza, którą widzieliśmy już dwukrotnie, w dodatku maksymalnie skrótowo podana i nieco zmieniona. Steve Trevor znowu rozbija się samolotem u wybrzeży rajskiej wyspy zamieszkałej przez Amazonki, ratuje go księżniczka Diana, po czym w ciągu minuty podejmuje decyzję o ucieczce, pojedynkując się ze swoją matką Hippolitą na miecze. Kolejne 10 minut to oparta na dość drętwych dialogach próba wprowadzenia wątków ze świetnej, długiej serii komiksowej pisanej przez Grega Ruckę i przedstawienia postaci Julii Kapatelis i jej córki Vanessy (znanej dobrze fanom Wonder Woman jako Silver Swan). Ten przydługi wstęp rozkręca się tak naprawdę dopiero około 20 minuty filmu, gdy po animowanej czołówce bohaterka toczy bój z przestępcami na ulicach Waszyngtonu. Scena, która powinna rozpoczynać film, wnosi w końcu trochę energii; akcja przyspiesza, co jest dużym plusem, niestety ze szkodą dla spójności fabularnej filmu, który kręci się wokół postaci Vanessy i poszukiwaniu Temiskiry.
Źródło: DC
+3 więcej
W ciągu niecałej godziny twórcy wprowadzają prawie wszystkie przeciwniczki Diany i jednego nowego sprzymierzeńca, zaś mnogość wątków starczyłaby na dwugodzinny film. Cierpi na tym w zasadzie każda nowo pojawiająca się postać, traktowana po macoszemu i szybko znikająca, by ustąpić kolejnej. Za mało tu miejsca na oddech, który pozwoliłby skupić się widzowi, gdy bohaterowie przemieszczają się z punktu A do B, C, D i E w tempie ekspresowym. Ten przeskok pomiędzy bardzo powolnym początkiem, a pędzącym środkiem filmu, jest problematyczny. Sama opowieść na poziomie scenariusza również mogłaby być ciekawsza. Interesująco robi się za to podczas finałowej potyczki, która powinna ucieszyć nie tylko fanów Diany, ale też serii gier God of War i greckich mitów. To tutaj Bloodlines nabiera barw i pokazuje pazur, niestety nie obędzie się i bez łyżki dziegciu w tej skromnej beczułce miodu, gdyż twórcy, mając do dyspozycji jedną z najlepszych, najbardziej heroicznych i emocjonujących scen w historii komiksów Wonder Woman, ponownie potraktowali ją skrótowo i szybko, odbierając cały jej impakt; sekwencja, która na kartach powieści graficznej wywoływała ciarki i efekt zaszklonych oczu, tutaj po prostu staje się jedną ze scen. Nie godzi się tak nieumiejętnie używać tak potężnych momentów, tylko po to, by powstała z tego paraadaptacja serii Grega Rucki, bodaj najlepszego pisarza Wonder Woman, z którego Bloodlines czerpie garściami, nigdy nie wykorzystując jego maksymalnego potencjału. Ta niemoc w wyciskaniu wszystkich soków z adaptowanego materiału jest coraz częściej widoczna we wspólnym Animowanym Uniwersum DC; podobne błędy popełniano choćby w filmach Batman DCU: Syn Batmana czy Batman kontra Robin. Oby nie stało się to schematem i wizytówką DCAU, tak jak wyraźnie spadająca jakość animacji. Podobnie jak w przypadku Batman: Hush, daje nam poziom akceptowalny, ale w żadnej mierze nie najwyższy. Wystarczy rzucić okiem na produkowaną przez Netflixa Castlevanię, która prezentuje nieco inny standard, niż to, co od kilku lat dostarcza nam studio WB Animation. Animacja w Bloodlines momentami wydaje się sztywna i mało dynamiczna, mimika twarzy czasami jest nieobecna, a kreska pozbawiona detali. Odżywa z kolei w niektórych scenach walki, jednak i tu pozostaje nierówna, tak jakby twórcom brakowało wyobraźni w wykreowaniu dobrych i dających satysfakcję pojedynków. Najwyższa pora, by taki gigant filmowy jak Warner Bros. przestał szczędzić grosza swojemu działowi animacji i podniósł poprzeczkę. Nie można się za to przyczepić do warstwy dźwiękowej filmu i jak zawsze świetnie wypadającej w roli Diany Rosario Dawson; aktorka przekazuje odpowiednią siłę i emocje głosem i czuje się jak ryba w wodzie za każdym razem, gdy to robi. Dobrze wypada także znana z House of Cards, Constance Zimmer jako Veronica Cale i Marie Avgeropoulos jako Vanessa Kapatelis i Silver Swan w jednym – aktorka sprawnie i wiarygodnie przedstawiła głosem przemianę swojej postaci. Mój jedyny zarzut to Jeffrey Donovan jako nowy głos Steve’a Trevora, który nie do końca pasuje mi do tej konkretnej postaci, ale to już kwestia prywatnych preferencji. Wonder Woman: Bloodlines to przeciętny film, mający dobre elementy, ale niestety tylko elementy. Jest obfity w fanserwis, co może być plusem i na pewno może się podobać miłośnikom Diany i jej uniwersum, które zostaje tu poszerzone i rozbudowane – na tych fundamentach można stworzyć naprawdę ciekawe nowe historie. Jednakże w dobie takich produkcji jak wspomniana Castlevania, należy wymagać od animatorów więcej niż ciętych od sztancy i wyglądających identycznie tasiemców, które przyciągają przecież masę fanów. Oni zdecydowanie zasługują na więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj