Mamy rok 1969. Elizabeth Bledsoe (Sophia Lillis) dorasta w typowej rodzinie z Karoliny Półdniowej, w której imprezy rodzinne polegają na tym, że kobiety siedzą w kuchni i obgadują wszystkie znajome, wyciągając ich brudy na wierzch, a mężczyźni siedzą przed telewizorem z piwem w ręce i krzyczą na nieporadność futbolistów grających mecz. Dziewczyna kompletnie nie odnajduje się w tym towarzystwie. Lubi czytać książki i prowadzić długie filozoficzne rozmowy. Jedynym ratunkiem i promieniem nadziei na to, że świat poza granicami hrabstwa jest inny i dużo ciekawszy, okazuje się wujek Frank (Paul Bettany). Nowojorski profesor, który zawsze jest w stanie ją rozśmieszyć i jako jedyny traktuje ją poważnie. Dziewczyna uważa go za najinteligentniejszą i najcieplejszą osobę, którą zna i tym bardziej nie rozumie, dlaczego dziadek cały czas go poniża. Czuje, że w rodzinie rośnie jakieś niezrozumiałe napięcie. Akcja przeskakuje do 1973 roku, gdzie widzimy, że Elizabeth opuściła rodzinne strony i poszła na studia do Nowego Jorku. Pewnego dnia dowiaduje się, że dziadek zmarł i razem z wujkiem wyruszają w samochodową podróż do domu na jego pogrzeb. Podróż, która pomoże dziewczynie znaleźć odpowiedzi na wiele pytań. Alan Ball, autor scenariusza do American Beauty, wraca z nową opowieścią, którą tym razem sam postanowił wyreżyserować. Tradycyjnie pokazuje rozłam w typowej amerykańskiej rodzinie, w której jakiekolwiek odejście od normy jest źle postrzegane przez głowę rodu. Powrót do domu na pogrzeb apodyktycznego ojca odblokowuje w pamięci Franka wspomnienia, które przez te wszystkie lata tłamsił głęboko w sobie. Wydarzenia, które ukształtowały go i na całe życie zdefiniowały jego więź z ojcem. W Wujku Franku nie ma nic odkrywczego. Mamy tutaj model rodziny, który widzieliśmy już milion razy. Apodyktyczny ojciec, kochająca matka, która odwraca wzrok udając, że nic się nie dzieje. No i rodzeństwo, które podobnie jak matka może i coś przeczuwa, ale woli się nie dopytywać. I tak sytuacja eskaluje, aż w końcu wybucha podczas pogrzebu, gdy zostaje odczytany testament ojca i wszyscy muszą się zmierzyć z brutalną prawdą. Ich chrześcijańskie wartości i życie w przekonaniu, że są tolerancyjni zostaje bardzo szybko zweryfikowane. Finał jest przewidywalny i dokładnie taki, jak można byłoby się spodziewać. Pod tym względem Wujkowi Frankowi jest bardzo blisko do Green Book. Problem tylko w tym, że nie jest on ani tak dobrze napisany, ani nie posiada tak charyzmatycznych bohaterów. Pomimo tego, że Paul Bettany i Sophia Lillis starają się jak mogą, to nie ma tutaj tyle materiału, by móc stworzyć coś ponadprzeciętnego jak Kevin Spacey i Annette Bening w American Beauty. Jedyny aktor, który dostał tutaj miejsce do rozwinięcia skrzydeł, jest Peter Macdissi grający Wally’ego, partnera tytułowego bohatera. Po Ballu spodziewałem się, że zajrzy pod dywan typowej amerykańskiej rodzinie lat 70. i wyciągnie wszystkie brudy, jakie zostały tam zamiecione. Widać, że reżyser miał nawet takie intencje, ale zabrakło mu odwagi, by się z tym odpowiednio rozprawić. Jakby nie chciał robić przykrości tej przemiłej rodzinie. Trochę usprawiedliwiając ich, że są produktem czasów, w jakich przyszło im żyć i to nie jest ich wina. Próbuje też nam udowodnić, że życie potrafi nas nie raz zaskoczyć. Nie każda tragedia oznacza od razu koniec świata. Najlepszym przykładem jest scena, w której jedna z kuzynek Elizabeth rozpacza, gdy dowiaduje się, że zaszła w ciąże ze swoją szkolna miłością i twierdzi, że tym samym zostanie samotną matką, bo żadne małżeństwo z przymusu nie ma szans przetrwać. Gdy jednak akcja przeskakuje cztery lata do przodu, dowiadujemy się, że są ze sobą bardzo szczęśliwi. Wyłamali się z tego panującego w tych okolicach stereotypu. Nie stoczyli się na dno, wprost przeciwnie. I takich przełamań w tej fabule jest więcej. Ball puszcza do widza taki promyk nadziei, że nie wszystko jest jeszcze stracone. Wujek Frank to film o ciekawym temacie i dobrze, że powstał. Jednak oczekiwania w stosunku do niego były dużo większe. Ball dostarcza nam ciepły komediodramat na niedzielne popołudnie. Nie skłoni on nas do głębszej refleksji, nie wywoła dyskusji w domu czy ze znajomymi. To taka pocztówka z czasów minionych, po obejrzeniu której powiemy: „no tak, tak było i wciąż jest w wielu domach”. Oglądając ten film, miałem wrażenie, że Ball po prostu szukał projektu, który pozwoli mu oderwać się myślami od serialu Czysta krew, za który przez tyle lat odpowiadał w HBO. Pamiętajmy, ten reżyser ostatni raz stał za kamerą w 2007 roku, gdy nakręcił Złe spojrzenia, i to niestety czuć. Nowa produkcja Amazona jest jakby stworzona właśnie na mały, a nie duży ekran. I mnie to nie przeszkadza, zawsze z otwartymi ramionami przyjmuję nowe filmy z Bettanym w głównej roli. Moim zdaniem jest to bardzo niedoceniany aktor.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj