Wymazać siebie to historia o tym, jak skostniałe normy społeczne potrafią naznaczyć nasze życie traumą. Reżyser Joel Edgerton chce nam jednak przypomnieć, że wolność czeka na nas zaraz obok - nawet za otwartą szybą pędzącego samochodu.
W Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach powstało już kilka filmów, które analizują zjawisko tzw. terapii konwersyjnej, pseudonaukowej praktyki, mającej w zamierzeniu zmienić orientację seksualną pacjenta z homoseksualnej lub biseksualnej na heteroseksualną. Metoda ta najczęściej podszyta jest religijnym lub ideologicznym zapałem - kuracjusz od samego początku zostaje potraktowany jak osoba chora i wymagająca natychmiastowego leczenia. Choć większość amerykańskiego społeczeństwa uznaje tę terapię za proces nieetyczny i z natury rzeczy niebezpieczny, w dalszym ciągu na jej stosowanie pozwala prawo aż 36 stanów. Kulisy metody odsłania biograficzna książka Garrarda Conleya, Boy Erased. A Memoir on Identity, Faith and Family, która stała się kanwą dla drugiej pełnometrażowej produkcji Joel Edgerton, Boy Erased. Reżyser w swoim filmie nie zamierza jednak przyjmować postawy ani diagnosty, ani moralisty; bliżej mu do roli bacznego obserwatora pewnego wycinka rzeczywistości, zagłębiającego się przede wszystkim w psychikę zarówno leczących, jak i leczonych. Mnóstwo tu strachu, jeszcze więcej upokorzenia, a wszystko rezonuje w traumie, która trawi umysł młodego człowieka.
Jest coś przewrotnie okrutnego i niepokojącego zarazem w otwierającej film scenie, w której napis na rejestracji samochodu poinformuje nas, że jesteśmy w Arkansas, "krainie możliwości". Z biegiem czasu odkryjemy jednak, że żadnych szerokich horyzontów tutaj nie ma, a swobody i wolność wyboru to jedynie odpryski wizji i wymogów, jakie na życie głównego bohatera chcą nałożyć rodzice, pobliski kościół i lokalna społeczność. Jared (Garrard Conley przyznał ironicznie, że jego imię musiało zostać zmienione, gdyż nikt nie potrafiłby wymówić go poprawnie - w jego rolę wcielił się Lucas Hedges) jest 19-letnim synem funkcjonującego pod dyktando religijnych nakazów i zakazów pastora Marshalla (Russell Crowe) i nieustannie żyjącej w cieniu męża Nancy (Nicole Kidman). Protagonista zmaga się narastającymi pytaniami o swoją seksualność; choć rodzice zacierają już ręce na jego potencjalny związek z dziewczyną z sąsiedztwa, on sam coraz częściej będzie zwracał uwagę na mężczyzn. Rodzinna konfrontacja w tej materii nastąpi relatywnie szybko, gdy Jared stanie się ofiarą przerażającego aktu przemocy w koledżu. W tym momencie mimowolnie stanie on przed najważniejszym życiowym wyborem: albo wyprowadzi się z domu i pozostanie wierny swojej orientacji seksualnej, albo za namową rodziców uda się na terapię konwersyjną do centrum Love in Action, któremu przewodzi nieposiadający żadnych medycznych kwalifikacji Victor Sykes (w jego postać wcielił się sam reżyser). Zdezorientowany chłopak zdecyduje się postawić na wartości rodzinne, zupełnie nie wiedząc, jak wielki dramat go czeka.
Edgerton z dużą konsekwencją kreśli przed nami obraz horroru, jaki rozgrywa się tuż pod amerykańską flagą i krzyżem. Zaczyna się niepozornie: Sykes gniecie i drze dolara, by pokazać kuracjuszom, że przedmiot nadal nie stracił na wartości. To jednak tylko zasłona dymna - widz będzie gdzieś na najgłębszym poziomie czuł, że zgnieciona i przepołowiona mentalność w żaden sposób nie zachowuje się jak banknot; w grę wchodzi tu przecież nie symbolika, a całe nasze życie. Uczestnicy terapii mówią niewiele, początkowo bezrefleksyjnie chłonąc wpajane im do głów prawidła o wierze, seksualności i męskości. "Co to znaczy być mężczyzną? To być człowiekiem religijnym" - powie jeden z "terapeutów", ten sam, który niedługo później analizując dźwięk strumienia moczu Jareda, nazwie go "pedałem". Atmosfera gęstnieje z każdą sekundą. Wielka w tym zasługa sposobu prowadzenia narracji przez reżysera, który ukazywanych na ekranie praktyk ani nie demonizuje, ani nie przejaskrawia. Widz sam będzie musiał rozstrzygnąć, czy kolejne stosowane w centrum metody to jeszcze powód do śmiechu, czy raczej już do płaczu. Nawet jeśli Edgerton chce przekonać odbiorcę swojego obrazu, że wiara faktycznie potrafi czynić czuba, to w tym celu przynajmniej początkowo operuje stonowanym przekazem. Twórca odkryje karty dopiero w końcowym akcie filmu, gdy każdy z nas zdąży już wyrobić sobie własne stanowisko.
Uderza również sposób, w jaki reżyser starannie dba o realizm świata przedstawionego, nie zatrzymując się przy tym na żadnych gatunkowych wybojach. Boy Erased, podobnie jak poprzedni film Edgertona, The Gift, staje się dramatem obyczajowym z krwi i kości, który opowiada o ludziach odkrywających i redefiniujących własną tożsamość w oparach pełzającej depresji i destrukcji jednostki. Gdy Jared analogii do swojej własnej historii będzie szukał w biblijnej opowieści o Hiobie, ta zostanie na ekranie sprowadzona do roli niewinnego żartu. Nie będzie nam jednak do śmiechu, gdy twórca postanowi ukazać całą rozciągłość stosowanych w ramach terapii praktyk. Jest tu sekwencja, w której buntujący się główny bohater ma wyznać swoją nienawiść w stosunku do ojca - sęk w tym, że nic takiego w głębi siebie nie czuje. Emocje są zaprojektowane, zaprogramowane, skrojone pod tzw. "genogram", mapę rodzinnych uzależnień i wszelkich odstępstw od ugruntowanych przez lata norm społecznych. Pranie mózgu postępuje do tego stopnia, że uczestnicy terapii są "uzdrawiani" osobliwą modlitwą, jawiącą się jak wyjęte żywcem z metod sekty gusła - od trzymania rąk na pacjencie po... okładanie go Biblią. "Nie jestem psem!" - wykrzyczy Jared, choć już w tym momencie będziemy wiedzieć, że z całego horroru są dwie drogi wyzwolenia: ta przez drzwi i samobójstwo. Czasami wygrywa śmierć.
Problem polega na tym, że Edgerton ukazując proces "wymazywania", paradoksalnie okroił opowieść z jej esencji - bardziej niż skomplikowane mechanizmy rozgrywające się w umyśle głównego bohatera w miarę rozwoju wydarzeń zaczęły go interesować inne postacie, z rodzicami Jareda i portretowanym przez siebie Sykesem na czele. Choć protagonista będzie wyładowywał swoją frustrację na obliczu mężczyzny, który z politowaniem patrzy na niego z podświetlonego billboardu, a dojrzałość i męskość wybudzi w sobie w ekspresowym tempie, to będą to tylko migoczące wstawki i dopiski do sedna ukazywanego dramatu. Przez taki obrót spraw część z widzów zapewne odniesie wrażenie, że film z tragedii dotykającej młodego homoseksualistę zamienił się w informacyjną przypowiastkę, mającą na celu edukowanie jak najszerszego grona widowni. Szkoda, że reżyser nie zdecydował się w tej materii podjąć pełnego artystycznego ryzyka, skoro opowiadana przez niego historia sama w sobie mogłaby się stać potężną inspiracją czy nawet orężem dla homoseksualnej społeczności.
Nie pomaga również fakt, że twórca w drugiej części filmu nie pozwala nam dostatecznie poznać ewoluujących przecież mentalnie bohaterów. Mankamenty scenariusza przekładają się na same występy członków obsady. Siłą rzeczy najlepiej wypada nieco wycofany i wyciszony Hedges, który nawet bardziej niż w scenach z dialogami sprawdza się tam, gdzie eksponuje emocje mową ciała i gestykulacją - prawdziwy dramat możemy dostrzec przede wszystkim na twarzy Jareda. Crowe i Edgerton są w swoich rolach dobrzy, choć na żadne aktorskie fajerwerki w tym przypadku nie mamy co liczyć. W dodatku ich gra blaknie nieco na tle kradnącej kolejne sekwencje Kidman. Jej Nancy początkowo odwraca głowę od syna, błądzi wzrokiem i pokornie przyjmuje kolejne pomysły swojego męża. Z czasem pokaże jednak drzemiącą w niej siłę, z posłusznej kury domowej zamieniając się w matkę, której tradycyjny rodzinny model zaczyna doskwierać. Co może zaskakiwać, na ekranie świetnie sprawdzają się gościnne występy: uwagę przykuwa zwłaszcza Flea z zespołu Red Hot Chilli Peppers w roli demonicznego i aż do bólu czarno-białego "terapeuty", a przecież na drugim planie pojawi się jeszcze Xavier Dolan.
Choć Boy Erased to film niepozbawiony wad, z całą pewnością stanie się on jednym z najważniejszych punktów na mapie tegorocznych produkcji. Ma bowiem szansę zmienić nasze schematyczne myślenie o rzeczywistości, która przecież ewoluuje niezależnie od tego, czy tego chcemy czy nie. Każdy z nas ma takie same prawo do wolności i wyrażania siebie; świat ma zbyt wiele kontrastów, byśmy chcieli go przetrącić pod dyktando wiary, ideologii i osobistych wymagań. Joel Edgerton postanowił o tym przypomnieć bez zbędnego nadęcia twórczego i posiłkowania się zero-jedynkową wykładnią. Być może najlepszą pointą jego filmu jest fakt z życia Victora Sykesa, o którym dowiadujemy się z napisów końcowych - jest on absurdalny w swojej upiorności. Może jednak kraina możliwości faktycznie istnieje? Sprawdźcie to sami, choćby wystawiając rękę za otwartą szybę jadącego samochodu...