W Madrycie dochodzi do serii tajemniczych i z pozoru niepowiązanych ze sobą zabójstw. Napastnicy to zwykli obywatele. Wszystko wskazuje na modus operandi legendarnej sowieckiej agentki znanej jako Szept, która wraz z zakończeniem zimnej wojny zniknęła ze sceny szpiegowskiej w niejasnych, nawet dla jej szefostwa z KGB, okolicznościach. CIA szybko ściąga ją "z emerytury", by udowodniła swoją niewinność i użyła dawnych sztuczek do złapania prawdziwego sprawcy. Co nie jest łatwe, bowiem przez lata sporo się zmieniło, a legendarny szpieg dziś jest matką nastoletniej córki. Tak pokrótce przedstawia się fabuła nowego miniserialu od Netflixa, zatytułowanego Z zimnej strefy. A konkretnie to jego pierwszego odcinka, bowiem twórcy nie pozwalają nam się nudzić i serwują akcję właściwie już od samego początku. Ma to swoje zalety i wady. Osobiście wolałbym się dowiedzieć o sekrecie Jenny, a raczej Anyi, ciut później, a nie w pierwszych 10 minutach. Zostawiłbym to wręcz na cliffhanger między pierwszym i drugim odcinkiem. A jej umiejętność rodem z fantastyki naukowej powinna pozostać sekretem znacznie dłużej. Inaczej też nieco można by rozwiązać kwestię flashbacków do przeszłości Anyi, bo czasem ich umiejscowienie łamie immersję i wybija z rytmu sceny. Przez to pierwszy odcinek jest w mojej opinii zbyt intensywny i za dużo ujawniający, kolejne przez to cierpią, miejscami zanadto się wlokąc. I to nawet niekoniecznie sensownie, bo o ile jeszcze niektóre elementy - relacje bohaterki z jej córką, sojusz z przymusu, który przeradza się w przyjaźń, czy też ukazanie tego, co spowodowało, że porzuciła ZSRR - działają, inne momentami nudzą. Niestety, gdzieś w połowie sezonu liczba głupotek i dziur fabularnych zauważalnie rośnie. Nie jest to może jeszcze niestrawny poziom, ale jednak coraz bardziej rzuca się w oczy i zaczyna razić. Zwłaszcza w momencie, kiedy głowę zaczyna podnosić prawdziwy mózg tej operacji i główny przeciwnik Jenny. To miała być tajemnica i zaskoczenie, a widz i tak się domyśla tego od początku. A do tego jeszcze samo zakończenie, które z jednej strony stanowi w miarę logiczne spięcie całości do kupy, a z drugiej jest tak niemiłosiernie głupie i naciągane...
fot. Netflix
+3 więcej
Żeby jednak nie było, że serial ma same wady, bo tak nie jest. Historia, choć oklepana i pełna dziur, ma kilka bardzo dobrych momentów i motywów. Przede wszystkim wspomniane relacje Jenny z jej córką oraz partnerami z CIA. Z jednej strony mamy tu byłą zabójczynię, która stara się odnaleźć w roli matki i zwykłego człowieka, z drugiej widzimy, że powrót do pracy jest dla niej odskocznią, bowiem wraca do życia, które zna, do czegoś, w czym nie ma sobie równych. Czuć, że jest w swoim żywiole, że angażuje się bardziej, niż by chciała, a chemia między nią a Chauncym i Chrisem to chyba najbardziej autentyczny i najjaśniejszy element tego serialu. Na drugim miejscu plasują się zdecydowanie sceny akcji. Choreografia, praca kamery, efekty stoją na naprawdę dobrym poziomie. Zresztą ogólnie warstwa techniczna tego serialu jest świetna. Widać, że produkcja ta miała konkretny budżet i nie został on zmarnowany. Bardzo dobre ujęcia, efekty specjalne, udźwiękowienie, charakteryzacja - zwyczajnie nie ma się do czego przyczepić.  Podsumowując: mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju fenomenem. Oto serial, który ma głupiutką, dziurawą i naciąganą fabułę, ale jednocześnie jest świetnie zagrany i zrealizowany. W sam raz, żeby wyłączyć mózg i dobrze się bawić. Odpuściłbym sobie na Waszym miejscu natomiast jakieś głębsze analizy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj