Finałowy odcinek Zadzwoń do Saula to wisienka na torcie tego wspaniałego serialu, który można stawiać na równi z Breaking Bad. Twórcy zaserwowali widzom niezwykle satysfakcjonujące zakończenie historii Jimmy’ego McGilla aka Saula Goodmana, które stanowi również doskonałe pożegnanie z tym światem i bohaterami obu produkcji. Oceniam.
Przed finałem Zadzwoń do Saula na pewno każdy zastanawiał się, jaki los spotka tytułowego bohatera. Poprzeczka oczekiwań powędrowała znowu wysoko, a zadanie nie było łatwe dla twórców. W końcu ostatni odcinek Breaking Bad – choć oceniany jest bardzo pozytywnie – nie ustrzegł się drobnej krytyki. Niektórzy uważali, że stworzono za proste i zbyt bezpieczne zakończenie historii Walta i Jessego. Mimo wszystko taki tragiczny koniec pasował do tego serialu. Z Zadzwoń do Saula sprawa wyglądała nieco inaczej. Mieliśmy do czynienia z innym typem bohatera oraz bardziej zniuansowaną fabułą. Jednak produkcja ta zawsze była zakorzeniona w Breaking Bad – wykorzystywała wiele wątków i postaci do budowania własnej, oryginalnej historii „kryminalnego prawnika”. I taki był też finał, który okazał się podsumowaniem wszystkich sześciu sezonów Zadzwoń do Saula, epilogiem flagowego serialu oraz wielkim pożegnaniem z bohaterami, których poznaliśmy w czasie 14 lat emisji obu produkcji.
Szybko wyjaśniło się, że odcinek nie będzie bazować na ucieczce Gene’a przed policją. Wróciliśmy po raz ostatni na salę sądową. Od razu pojawiły się pierwsze odniesienia do poprzednich sezonów Zadzwoń do Saula: nurkowanie w kontenerze na śmieci, pudełeczko Band-Aid czy wizytówka Eda. To wyjście Jimmy’ego ze śmietnika miało humorystyczny charakter, ale też powodowało ulgę, bo śmierć Saula raczej nie wchodzi w grę w tym serialu. Scena, gdy siedział w celi i dostrzegł napis na ścianie, przypomniała moment, gdy Gene zatrzasnął się w pomieszczeniu i wyskrobał zdanie „SG tu był”. A to dopiero początek festiwalu nawiązań do wcześniejszych serii.
Jedną z najlepszych scen tego odcinka była ta, w której Saul negocjował swoją karę więzienia, aby uniknąć procesu. Niespodziewanie pojawiła się tam znana z Breaking Bad Marie, grana przez niezawodną Betsy Brandt. Bohater wciągnął ją w te negocjacje i zrobił z siebie ofiarę. To były okrutne kłamstwa, które bez zająknięcia opowiadał wdowie po Hanku Schraderze. Dzięki temu scena była bardziej emocjonalna. Zachowanie Saula było wątpliwe pod względem moralnym. Zaszachował prokuratorów i jeszcze bezczelnie stawiał warunki. Mina zrzedła mu, gdy dowiedział się, że Kim złożyła zeznanie w sprawie Howarda. Ciekawiło, jak Jimmy zareaguje na ten pewnego rodzaju akt zdrady. Warto też dodać, że Peter Diseth, który wciela się w Billa Oakleya, odegrał większą rolę, choć znowu nieco komediową. Trochę szkoda, że dopiero na sam koniec mogliśmy oglądać go dłużej na ekranie, ale przynajmniej mógł się wykazać w tak ważnym odcinku.
Bob Odenkirk w finale serialu był znakomity, co zawdzięcza świetnemu scenariuszowi. W jednym odcinku mógł pokazać kilka oblicz swojej postaci. Na początku oglądaliśmy spanikowanego i załamanego Gene’a, a potem bezkompromisową i pełną buty wersję Saula Goodmana podczas negocjacji. Kolejne mogliśmy obserwować w kolorowych retrospekcjach w różnych przedziałach czasowych. To umożliwiło prześledzenie rozwoju Jimmy’ego.
Wspólnym motywem flashbacków był wehikuł czasu. Najpierw cofnęliśmy się do pamiętnych wydarzeń na pustyni, gdy Saul walczył o przetrwanie wraz z Mikem. Ehrmantraut zdradził, do którego momentu w życiu chciałby się cofnąć, by naprawić swoje błędy. Jimmy po prostu zarobiłby na inwestycji w przeszłości. Tę scenę można było zrozumieć dwojako. Z jednej strony było to pewnego rodzaju pożegnanie z Mikem, który żałował swoich decyzji. Tak jakby twórcy chcieli na koniec podarować nam moment szczerości, żebyśmy w pozytywny sposób zapamiętali tego bohatera. Z drugiej strony ukazali prawdziwe oblicze Saula. I choć na pierwszy rzut oka chodziło o pieniądze, to kolejna retrospekcja przybliżała widzów do nowych konkluzji.
Kolejny flashback zaprowadził nas do Breaking Bad i końcówki 5. sezonu, gdy Saul i Walt trafili do jednego pomieszczenia u Eda. Znowu doszło do szczerych wyznań, w których White szybko przejrzał intencje Goodmana. Bryan Cranston bezbłędnie wcielił się w swojego bohatera. Tym razem po prostu przypomniano nam jego historię. Padło też ciekawe stwierdzenie, że Goodman „zawsze taki był”.
Twórcy perfekcyjnie rozegrali scenę w sądzie. Od pochodu Saula w (prawdopodobnie) krzykliwie barwnym garniturze po show z zaskakującym zwrotem akcji. Z jednej strony był dumny ze swoich dokonań z Waltem, przypisując sobie zasługi i sukces finansowy całego przedsięwzięcia (to szokowało, choć nie można mu nie przyznać racji). Z drugiej strony wyraził żal, że to przez niego zginął Howard, a Chuck się załamał. Warto też zwrócić uwagę na bzyczący neon wskazujący wyjście – miał on przypominać o rozprawie między braćmi. Te detale imponują. Bob Odenkirk z niezwykłą łatwością przechodził z nieskrywanej arogancji do prawdziwych wyrzutów sumienia. Wspaniałe też było to, co działo się na linii Jimmy–Kim. Szczególnie mikroekspresja Rhei Seehorn jest godna podziwu. Przyznanie się do prawdy było tak niespodziewane, że z wrażenia zbierałam szczękę z podłogi. Tytułowy bohater wszedł na salę jako Saul Goodman, a wyszedł z niej jako Jimmy McGill, który postanowił stawić czoła konsekwencjom swoich czynów.
Ostatecznie Jimmy trafił do więzienia na wiele lat. Scena w autobusie, gdy więźniowie go rozpoznali, była niezwykła. Bohater znowu miał powody do zadowolenia i dumy. Twórcy zostawili sobie na koniec jeszcze jedną retrospekcję. Tym razem niespodziewanie powrócił Chuck (świetny jak zwykle Michael McKean) oraz motyw wehikułu czasu. Jimmy nie potrzebował go, bo niczego nie żałował. Przełamał klątwę swojego brata, który zawsze widział w nim Śliskiego Jimmy’ego, uciekającego przed konsekwencjami. To była symboliczna rozmowa, przypominająca o tym, gdzie tkwi sedno całej historii.
Serial zatoczył koło sceną spotkania Jimmy’ego z Kim. Tym razem zapalili papierosa nie w podziemnym parkingu, lecz w sali odwiedzin w więzieniu. Ich romans zawsze był ważną składową fabuły. Można powiedzieć, że miłość zwyciężyła. Tu również nie potrzeba było wielu słów, bo wszystko zostało już wcześniej wyjaśnione. A gest Jimmy’ego do Kim zza oddzielającego ich płotu, dobrze zakończył całą historię.
Finał Zadzwoń do Saula był w duchu serialu, który zawsze stawiał na spokojne prowadzenie akcji, dialogi i ciekawe zwroty fabularne. Nie można też zapomnieć o warstwie wizualnej oraz muzyce, które nadawały ton wydarzeniom i potęgowały emocje. Cieszyły gościnne występy – Marie, Chucka, Suzanne i Rameya. Podobać mogły się wszystkie nawiązania do przeszłości Jimmy’ego i ostateczna konkluzja. Sposób zakończenia historii przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Jest to godne pożegnanie z Jimmym McGillem aka Saulem Goodmanem, w którego tak fantastycznie wcielał się Bob Odenkirk. Czapki z głów przed twórcami, ekipą filmową i aktorami!
Serial Zadzwoń do Saula pozwolił spojrzeć z innej perspektyw na Breaking Bad. Rozwinął tę historię i zagłębił się w psychikę wyjątkowych bohaterów – nie tylko Saula, ale też Mike'a, Gusa czy rodzinę Salamanców. Jednocześnie zbudował swoją tożsamość dzięki nowym postaciom (Kim, Lalo, Chuck, Howard) i niezwykłej stylistyce. Zapewniał rozrywkę, choć bardzo specyficzną. Powrót do świata Breaking Bad za sprawą Zadzwoń do Saula okazał się fascynującą przygodą. I podobnie jak Jimmy, używając wehikułu czasu, niczego bym nie zmieniała w przebiegu fabuły. Była po prostu doskonała – tak jak cały serial!