Komedia kryminalna zwykle kojarzy się znakomicie, przede wszystkim z powieściami Joanny Chmielewskiej, choć również z nowszym pokoleniem, np. Olgą Rudnicką, Martą Matyszczak, Alexem Rogozińskim, Martą Obuch, czy Małgorzatą Kursy (i wieloma innymi, których przepraszam za niewymienienie). To bardzo wdzięczny gatunek literacki, pozwalający zarówno na mniej lub bardziej skomplikowaną intrygę kryminalną, jaka i sporą dozę humoru, dzięki której łatwiej przełknąć krwawsze momenty. W powieściach tego rodzaju niekiedy bywa więcej psychologii i kryminału, innym razem – humoru, zależnie od stylu i upodobań autora. W przypadku Aleksandry Rumin przeważa humor – wątek kryminalny jest szczątkowy i w zasadzie czytelnicy wiedzą wszystko od samego początku, z jednym malutkim zaskoczeniem pod koniec. Nie w tym leży problem. Ba, kłopot nie polega nawet na zaburzeniu proporcji, lecz na tym, że jest to bardziej karykatura niż humor lekki, łatwy i przyjemny. Opisy, dialogi, postacie są trafione w punkt, ale tak celne, że aż bolesne. Na miejscu mieszkańców warszawskich Bielan wpadłabym w stupor.
Źródło: Initium
Bowiem codzienne życie na bielańskim blokowisku jawi się jako koszmar najczystszej wody. Miejscowy strumień zabija toksynami, przed kwaśnymi deszczami mieszkańcy chronią się w schronach, nie wpuszczając do nich sąsiadów z Bemowa, nieletnie dzieci wyłudzają haracze, spadochroniarze znienacka spadają ludziom na głowę, w szpitalu zwanym Fabryką Flaków ryzykuje się życiem, bo właśnie przyjechał chirurg ze Stanów i koniecznie chciał sobie coś wyciąć (chyba, że dysponujesz legitymacją prasową – wówczas serwują ci kaczkę w pomarańczach na kolacje i cały zestaw badań), weterani rzezają się nożami, kurierzy przejeżdżają po stopach przechodniów, starsze panie biorą zakładników w bibliotece, bo ktoś na czas nie oddał wyczekiwanego przez nich romansu, a inne starsze panie, niezwykle sympatyczne i pożyteczne dla lokalnego społeczeństwa, prowadzą burdel, klub seniora ogółem rządzi, przy czym babcia głównego bohatera jest jedną z najlepszych i najbardziej karmiących babć na świecie, ale jednocześnie uwielbia pornograficzne harlequiny i stara się je wcielić w czyn. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach przyrody redakcja Bielańczyka, lokalnej gazety, ma pełne ręce roboty i z lubością może opisywać co smaczniejsze kąski.
Nic też niezwykłego w fakcie, że kiedy zły los stawia na drodze nieszczęśliwego Piotra Kasztelana (wcześniej niesprawiedliwie upokorzonego dziennikarza owego Bielańczyka) właściciela wydawnictwa Złota Rybka, Dagmara Homoncika, który zaszedł za skórę wielu ludziom, po prostu musi dojść do zbrodni. Czy jednak aby na pewno to Piotr Kasztelan jest jej sprawcą? I czy anonimy, które zaczyna otrzymywać, staną się początkiem jego końca? Nie przeczę, że Zbrodnia na blokowisku jest zgrabnie napisana, tu i ówdzie wywołuje uśmiech na ustach czytającego. Nawiązujące do klasyków literatury i filmu tytuły rozdziałów są po prostu mistrzowskie. Ilustracja na okładce Piotra Sokołowskiego - świetna. Niemniej, ogólnie humor powieści jest zbyt przerysowany i przyciężkawy, momentami wywołując szczękościsk, nie uśmiech. To bardziej satyra, niż komedia. I to satyra gorzkawa, pozostawiająca nieprzyjemną konstatację, że świat wokół nas, zwłaszcza świat blokowisk, jest po prostu straszny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj