Zero Zero Zero to nowy serial, który porusza wątki o tematyce narkotykowej. Jak wypadają dwa pierwsze odcinki?
Zero Zero Zero to wielowątkowa historia o handlu narkotykami, prezentowana widzom z kilku różnych punktów widzenia – mamy wgląd w grupę sprzedawców, kupców, a także pośredników, którzy dbają o to, by towar dotarł na miejsce i cały biznes się kręcił. Już sam ten zamysł wymusza na nas skakanie z jednego miejsca akcji do drugiego i rzeczywiście – w dwóch pierwszych odcinkach przemieszczamy się między rejonami Meksyku, Stanów Zjednoczonych i Włoch, śledząc poczynania odseparowanych od siebie bohaterów. Pierwszy odcinek rozpoczyna się mocnym akcentem i przez kolejne minuty będziemy stopniowo wprowadzani w całą historię na zasadzie retrospekcji – początkowo sprawia to wrażenie nieuporządkowania i przez pewien czas miałam trudności, by zorientować się, kto tu tak naprawdę jest kim, jednak im dłużej historia trwa, tym bardziej czułam się w nią wciągnięta. Na wejściu twórcy rysują nam bowiem świat z wielkim potencjałem – świat szemranych biznesów i ludzi z wyższych sfer, którzy motywowani chęcią szybkiego zysku rozstawiają pionki na planszy tak, jak tylko im się podoba, gotowi do poświęceń najsłabszych ogniw. Rzeczywistość, którą nam przedstawiono, to wielka narkotykowa machina, który działa na zasadzie współpracujących ze sobą trybików, a wszystko rozpoczyna się w momencie, w którym działanie jednego z nich zostaje najzwyczajniej w świecie zaburzone.
Opis fabuły może wydawać się lakoniczny, jednak na tym etapie rzeczywiście nie ma potrzeby, by rozkładać serial na czynniki pierwsze – jak prawdopodobnie słusznie sobie wyobrażacie, będziemy obserwować tu porachunki między dostawcami a odbiorcami narkotyków, których interesy w pewnym momencie weszły ze sobą w konflikt. Nie są to tematy, które byłyby dla telewizji nowością i rzeczywiście, momentami jest raczej stereotypowo. Nie oznacza to jednak, że to minus serialu - przeciwnie, tę produkcję rozegrano całkiem świeżo, nawet mimo wspomnianych klisz gatunkowych . Dużą część akcji zajmują dyskusje, bywa również bardzo brutalnie, co z resztą pasuje do tego typu klimatów.
Zero Zero Zero to obraz, który nie jest wygładzony ani ugrzeczniony, a niektóre sceny naprawdę mogą przyprawić o ciarki na plecach. Działa to tym lepiej, że twórcy dokładają wszelkich starań, by dobrze kreować wszystkie postacie – tutaj nawet drugoplanowy bohater ma swoje tło, przez co jego śmierć zaczyna oddziaływać na widza jakoś bardziej. W wielu momentach czułam się mocno poruszona tym, co się dzieje, a to już duży plus – to nie kolejna ekranowa rzeźnia między anonimowymi dobrymi a złymi, a raczej próba głębszego przyjrzenia się sprawie, która i tak z samej zasady jest wystarczająco zagmatwana. W tym wszystkim są oczywiście łowcy i są ofiary, a oddech śmierci czuć dosłownie na każdym kroku.
Skoro już o postaciach mowa, warto wspomnieć, że w
Zero Zero Zero nie ma ani protagonistów, ani antagonistów. Na pierwszy rzut oka wszyscy wydają się równie źli, równie "brudni" i skażeni narkotykowym biznesem. Jednak w zależności od tego, jak popłynie nurt fabularny, w niektórych scenach możemy sympatyzować z poszczególnymi postaciami – nie na tyle, by kibicować im w ich poczynaniach, ale zdecydowanie na tyle, by żywo przejąć się ich losem. Wiarygodne kreacje bohaterów, które dodatkowo ilustrowane są bardzo dobrą grą aktorską, rzeczywiście budzą dużo emocji – w całym wirze wydarzeń (których w dwóch pierwszych odcinkach nie brakuje) mamy wystarczająco dużo czasu i możliwości, by wczuć się w opowiadają historię i zaangażować w to, co dzieje się na ekranie. Żeby było ciekawiej, przeszłość głównych bohaterów jest nam na tym etapie zupełnie nieznana i prawdopodobnie dopiero kolejne odcinki odsłonią ich prawdziwe motywacje – nie przeszkadza to jednak w odbiorze, a raczej podsyca zainteresowanie, na co z pewnością ma wpływ wspomniana już gra aktorska (na szczególną uwagę zasługuje
Andrea Riseborough, sprawnie w jej towarzystwie radzi sobie także
Dane DeHaan). Jak na razie tylko jeden z bohaterów wyrasta na „głównego złego” – od samego początku jest przedstawiany jako podejrzany i szemrany typ, a jego kolejne działania tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że przeczucie było słuszne. Tutaj element zaskoczenia rzeczywiście nie do końca zagrał, jednak bohater ma w sobie wystarczająco dużo charyzmy i tajemniczości, by zaczerpnąć z tego więcej na potrzeby kolejnych epizodów.
Jeśli chodzi o realizację, wszystko jest na wysokim poziomie – w zależności od tego, w jakim miejscu akcji aktualnie się znajdujemy, cała scenografia najdrobniejszym elementem oddaje dany klimat. Wraz z bohaterami snujemy się po słonecznym ganku posiadłości w Nowym Orleanie lub kluczymy między ludźmi w przepełnionej meksykańskiej dyskotece. Dużą rolę pełni tutaj światło, z pomocą którego twórcy są wręcz w stanie oddać temperaturę pomieszczenia – w klubie jest aż duszno, zaś sceny na otwartym oceanie są w stanie wywołać wrażenie chłodu.
Zero Zero Zero po dwóch pierwszych odcinkach wypada intrygująco. Co prawda, na razie nie ma tu wielkich fajerwerków, jednak na to jeszcze nie pora – biorąc pod uwagę, że to dopiero wprowadzenie do całej historii, tutaj tak naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Jest brutalnie, bezwzględnie, momentami dość mrocznie, a całość od początku emanuje wyczuwalnym napięciem. Całość pozostawia po sobie uczucie świeżości, które jest bardzo cenne dla tej produkcji. Twórcy umiejętnie rozplanowali wydarzenia między dwa epizody premierowe, otwierając sobie tym samym furtkę do dalszych wydarzeń – teraz, gdy już rozeznaliśmy się w sytuacji i gdy znamy poszczególne obozy w tym sporze, może być tylko intensywniej i rzeczywiście, mocno czuć, że to dopiero początek problemów. Serial zapowiada się obiecująco – na start ode mnie 7/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h