El Royale to miejsce kultowe. Niegdyś przyjeżdżała tu sama śmietanka kultury i polityki amerykańskiej: Sinatra, JFK, Reagan i wielu innych wpływowych gości. Przez sam środek hotelu przechodzi granica stanowa Newady i Kalifornii. I to właśnie czyni go takim szczególnym miejscem. A raczej czyniło, bo od kiedy hotel stracił licencję na prowadzenie kasyna, ruch w nim praktycznie zamarł. Nieoczekiwanie jednak, tego samego dnia, w lobby pojawiają się goście: wielebny Daniel Flynn (Jeff Bridges), piosenkarka Darlene Sweet (Cynthia Erivo), hipiska Emily i sprzedawca nowoczesnych odkurzaczy Laramie Sullivan (Jon Hamm). Nic ich ze sobą nie łączy, oprócz miejsca, które wybrali na swój odpoczynek. Ale to się zmieni… Drew Goddard, autor scenariusza do The Martian czy The Cabin in the Woods, stworzył intrygującą opowieść z wieloma dobrze napisanymi postaciami. Każda z nich ma swoją historię i dostaje od twórcy czas, by ją zaprezentować. Reżyser pieczołowicie przedstawia nam każdą osobę, byśmy poznali jej motywacje. Akcja jest poprowadzona jak u Tarantino, niby na początku nic spektakularnego się nie dzieje, ale jak już dochodzi do kulminacji, to jest ona pełna akcji. Gdy na ekranie pojawia się czarna plansza i napisy końcowe, widz siedzi wbity w fotel i zaczyna dopiero rozgryzać to, co przed chwilą zobaczył w finale. Produkcja swoją konstrukcją przypomina trochę Four Rooms, gdzie też każdy pokój miał swoją oddzielną historię ukazaną przez swoich lokatorów. Tyle że tam wszystko łączyła postać boya hotelowego, a w tym przypadku sam hotel jest czynnikiem łączącym wszystkie historie. Po Źle się dzieje w El Royale widać, że Goddard nie lubi zgadzać się na półśrodki. Jeśli coś ma płonąć, to ma płonąć żywym ogniem, a nie takim dodanym na komputerze w postprodukcji. Jak sam mówi, widz jest w stanie z miejsca wyczuć taką sztuczność. Dlatego jego El Royale jest tak piękne dla oka. Wizualnie nie ma się do czego przyczepić. Cały hotel powstał w jednej hali i czuć, że aktorzy mają do dyspozycji wielki plan zdjęciowy, po którym się poruszają, a nie muszą co chwila przeskakiwać do innej lokalizacji, przez co byliby wybijani z rytmu. Podobnie jest z kręceniem niektórych scen. Reżyserowi zależało na tym, by były one jak najbardziej naładowane emocjami, dlatego niektóre z nich były nagrywane longiem, by nie było trzeba ciąć i by można było umieścić wszytko w jednym podejściu. Widać to najlepiej w scenie, w której postać grana przez Hamma, przy akompaniamencie piosenki Erivo, odkrywa tajemnice hotelu i niczym narrator wprowadza nas do historii gości El Royale. Jest to jedna z piękniejszych scen w tym filmie i trwa aż 7 minut. Bez żadnych cięć. Ta scena pokazuje również jak duży nacisk Goddard stawia nie tylko na stronę wizualną swojej produkcji, ale także muzyczną. Najwidoczniej w tym przypadku 20th Century Fox postanowiło nie wtrącać się w pracę reżysera i dać mu wolną rękę, co tylko procentuje. Mocną stroną Bad Times at the El Royale jest perfekcyjnie wykonany casting. Tu nie ma nietrafionej roli. Jeff Bridges jako ojciec Flynn jest po prostu perfekcyjny. Widz nie jest w stanie go od początku rozgryźć i dojść do tego, o co mu chodzi. O ile postać piosenkarki Darlene można odczytać od razu, tak z duchownym jest trudniej. Nawet jeśli jego bohater dopuszcza się na ekranie jakiegoś świństwa, od razu jesteśmy w stanie mu je wybaczyć. Ma w sobie jakąś charyzmę, która nie pozwala się na niego obrażać. Podobnie jest z Hammem, niby zwykły domokrążca, a od początku widz przeczuwa, że nie mówi mu się wszystkiego. Jednak wisienką na torcie jest kreacja Chris Hemsworth. Nareszcie jakiś reżyser dojrzał talent tego faceta i dał mu rolę psychopaty. Przystojniaka, no bo jak mogło być inaczej, ale takiego, którego człowiek się boi. Niestabilny psychicznie facet z uśmiechem zniewalającym niejedną kobietę. Z czego zdaje sobie sprawę i często wykorzystuje. Hemsworth tą rolą udowadnia, że jeśli tylko reżyser ma na niego pomysł i umie go odpowiednio poprowadzić, to on potrafi odpłacić się swoją kreacją. Ten film jest tego najlepszym przykładem. Gdy już przestanie grać wszechmocnego Thora, to świetnie da sobie radę poza światem Marvela. I wcale nie będą to ckliwe komedie romantyczne. Jestem o tym przekonany. Źle się dzieje w El Royale to kino, które zostawia widza z jakimiś przemyśleniami. Nie jest obrazem, który ma nam tylko chwilowo poprawić humor, ale zostaje w głowie na dłużej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj