Siódmy odcinek wydał mi się wyjątkowo interesujący z tego względu, iż jako politologa z wykształcenia zawsze intrygują mnie nawiązania współczesnych seriali do społeczno-politycznej rzeczywistości – alegoryczne czy też bardziej bezpośrednie. Najnowszy epizod Revolution opatrzono tytułem "The Patriot Act", tak więc jeszcze przed seansem pewne korelacje same się nasuwały.
Po atakach terrorystycznych 11 września Kongres Stanów Zjednoczonych wprowadził w życie ustawę Patriot Act, która zakładała między innymi zniesienie dużej części restrykcji, jakie do tamtej pory ciążyły na organach do walki z przestępczością czy tych odpowiedzialnych za gromadzenie informacji istotnych dla bezpieczeństwa narodowego. Wprowadzenie tej regulacji wiązało się oczywiście z coraz częstszym łamaniem praw obywatelskich ludności amerykańskiej, a zapoczątkowana tym samym przez George’a W. Busha era post-9/11 charakteryzowała się głównie szerzeniem paranoi i strachu wśród społeczeństwa, które miało nie być w stanie kwestionować decyzji rządu.
Scenarzyści Revolution jak się skupią, potrafią inkorporować do świata przedstawionego w serialu pewne elementy, które podnoszą jego rangę i są ciekawą metaforą współczesnej Ameryki. Bomba, która wybucha na początku odcinka, to tylko pretekst dla bardziej szczelnego zabezpieczenia Willoughby. Analogia do relacji rząd-społeczeństwo w USA ostatnich 12 lat jest nad wyraz widoczna w przemówieniu Trumana – chcecie być bezpieczni, to musicie stopniowo rezygnować z coraz większej liczby przysługujących wam wolności i przywilejów. Widoczne jest to do dzisiaj, co potwierdza chociażby skandal z PRISM, który wybuchł w ostatnich miesiącach.
[video-browser playlist="634075" suggest=""]Ostatnio bliżej przyjrzeliśmy się przeszłości Monroe, który dochodzi do sił po udanej próbie sfingowania własnej śmierci. Tym razem to Gene gra główną rolę w retrospekcjach, które pomagają nam zrozumieć, dlaczego zdecydował się kolaborować z Patriotami. Powód miał bardzo szlachetny i jakby nie patrzeć, wybrał mniejsze zło. Gdyby odmówił, najprawdopodobniej nie byłoby już Willoughby, które pochłonęłaby epidemia cholery. Chyba nie ma takiego scenariusza, w którym dziadek Porter przeżyje do końca tego sezonu. Pewnie czeka go śmierć bohaterska, która odkupi jego zdradę w oczach córki.
Kolejnym doktorem, do niczego nie przymuszanym i mającym same złe intencje, jest niejaki Calvin Horn, w którego wciela się Żelijko Ivanek. Nie da się ukryć, że podniósł on nieco wyżej, zawieszoną do tej pory na średniej wysokości, poprzeczkę aktorskiego kunsztu, jakim raczy nas Revolution. Naukowiec, będący typowym pionkiem przed zaciemnieniem, stał się po wyłączeniu prądu potworem bez skrupułów na wysokim stanowisku. W siódmym odcinku robił co w jego mocy, aby zachować względny spokój, ale jest tylko kwestią czasu, zanim doktor Horn pokaże swoją prawdziwą twarz.
Pozostałe wątki nie zaoferowały większych przełomów, ale tym samym nie dłużyły się i nie irytowały. Tom i Jason znów współpracują i będą kontynuować misję infiltracji Patriotów od wewnątrz. Natomiast Aaron z pomocą nanitów ponownie zapalił kilka ludzkich pochodni. Ciekawi mnie, jak scenarzyści poprowadzą tę historię. Dobrym ruchem z ich strony było również sparowanie Pittmana z Bassem, co powinno być źródłem bardzo interesującej i zabawnej dynamiki.
Szkoda, że twórcom tak długo zajęło złapanie właściwego rytmu i doprowadzenie serialu do w miarę przyzwoitego poziomu. Revolution zapewne zakończy się po drugiej serii i niedługo po tym wszyscy zapomnimy o produkcji NBC. Jednak nawet osoby, które z tygodnia na tydzień ganią serial, muszą przyznać, że drugi sezon jest co najmniej o dwie klasy lepszy od pierwszego, a czas mija niesamowicie szybko podczas seansu. Revolution spełnia potrzebne wymagania, aby zaliczyć je do grona niezłych i relaksujących giulty pleasures.