Jeszcze przed zaliczeniami i groźnym czasem w życiu studenckim (znanym także jako sesja) udało mi się wykrzesać z siebie iskrę pracowitości i napisać w środku nocy wpis o pierwszym odcinku trzeciego sezonu Sherlocka. Niestety nie starczyło mi cierpliwości na pisanie recenzji drugiego i trzeciego odcinka - między innymi dlatego, że studiowanie dwóch kierunków skutkuje podwójną sesją i na dość długi czas zrezygnowałam z posiadania życia prywatnego i prowadzenia bloga. Znaczy się, bardziej niż zazwyczaj. Jednakowoż parę osób się dopominało - ku mojej nieustającej zgrozie ("to ktoś mojego bloga czyta?!") - że zabrakło reszty, zatem spieszę nadrobić zaległości. Minęły już właściwie dwa miesiące od premiery (i od finału - ekspresowe tempo emisji było), więc pozwolę sobie napisać tekst nie przejmując się drobnostkami typu "czy to spoiler?". Jak wiadomo, definicja spoileru jest niezwykle ulotna, więc pisanie recenzji filmu/serialu/odcinka bywa potwornie wykańczające. W każdym razie, jeśli ktoś jeszcze nie obejrzał, powinien w tym momencie zrezygnować z dalszej lektury. O The Empty Hearse już pisałam - tutaj - i będę unikać powtarzania się. Nadal jestem rozdarta między tym, że odcinek był niezwykle zabawny, i tym, że nie pokazał mi tego, na co najbardziej czekałam, czyli Sherlocka w akcji, rozpracowującego siatkę Moriarty'ego. Zamiast tego dostałam dziewięćdziesiąt minut śmiechu (no, może osiemdziesiąt, uzbiera się tam gdzieś dziesięć minut poważnych dialogów), nawiązań do kanonu, fandomu, fanonu i innych nonów. Niektórzy byli zawiedzeni, że nie było definitywnej odpowiedzi na pytanie, jak do licha Sherlock przeżył upadek - ale to, choć zrozumiałe, mnie nie drażni aż tak bardzo jak to, że Sherlock oszukał Johna twierdząc, że nie potrafi wyłączyć bomby. Być może szkodzi mi przebywanie na Tumblr i czytanie różnych interpretacji, ale jak dla mnie to było bardzo dziwne. Odnoszę jednak wrażenie, że detektyw z odcinka na odcinek stopniowo się uczłowieczał, a tymczasem w zasadzie wróciliśmy do puntu wyjścia. Owszem, podtruł Johna w drugim sezonie, ale testował teorię - tutaj natomiast jest to zupełnie pozbawione uzasadnienia. Część osób wyjaśniała, że oni po prostu musieli porozmawiać od serca, normalnie tego nie robią, bo wszystko zbywają żartami, a w ten sposób Sherlock stworzył im warunki do szczerej wymiany zdań. Ja pozostaję nieprzekonana. The Empty Hearse nie jest odcinkiem złym - po prostu bardzo odbiegał od moich oczekiwań. Jest przeładowany humorem, nawiązaniami do opowiadań Conan Doyle'a, radosnej twórczości fanów (Sherlock/Moriarty jest popularny i livestream mi eksplodował przy drugiej teorii, którą przedstawia nam Laura) i ogląda się go z przyjemnością, kiedy człowiek już się zorientuje, że scenarzyści znów go nabrali. The Sign of Three jest natomiast odcinkiem bardzo nierównym. Wynika to moim zdaniem po części z faktu, że pisało go trzech facetów, ale nie razem, tylko każdy inne wydarzenia. Wprowadza to pewien dysonans między niektórymi fragmentami. Podobnie jak poprzednik jest zabawny, ale w trochę inny sposób. Benedict wykorzystał tutaj swoje komediowe talenty (za rzadko ma do tego okazję), pobawił się też trochę swoimi kończynami i mięśniami twarzy. Popłakałam się ze śmiechu w chwili, gdy Sherlock przyniósł Johnowi piwo w probówkach - zwłaszcza, że przy oglądaniu na żywo zawiesił mi się iplayer i przegapiłam akurat ten moment, wyłapałam go dopiero przy oglądaniu z matką na BBC Entertainment - podobnie jak przy jego pijanych dedukcjach. Były chyba najśmieszniejszą rzeczą, jaką widziałam do tej pory w tym serialu... Jeśli wierzyć raportom znajomych naszej gwiazdy, wstawiony Sherlock dziwnie przypomina Benedicta w tym samym stanie (pisał o tym bodajże James Rhodes na Twitterze). Z perspektywy czasu widać, że zapowiedziano tutaj kilka wydarzeń, które nastąpią w odcinku trzecim, mniej lub bardziej subtelnie. Można było się domyślać, że Mary ma różne tajemnice (już od poprzedniego epizodu właściwie, kto potrafi tak szybko odkodować szyfr?), jej ujęcie z rogami w tle tylko to potwierdziło. Oprócz tego istotny był również major i jego rozmowa z Sherlockiem na temat tego, czy wypada umierać na weselu Watsona oraz wspomnienia pani Hudson dotyczące jej wesela i przyjaciółki. Ucieszyło mnie pojawienie się Lary Pulver, którą od czasu jej występu w A Scandal in Belgravia bardzo lubię - pomimo tego, że jej występ, nawet jeśli trzysekundowy, wpisuje się w Moffatową niemożność zamknięcia pewnych wątków raz na zawsze. Niemniej jednak, jeśli chodzi o mnie, takie drobne aluzje i nawiązania ocaliły ten odcinek. Byłam zmęczona nieustannym szarpaniem nas między umysłem Sherlocka, weselem, sprawami, barami... Nie nudziłam się, ale też nie wciągnęłam się w historię. Trzeci odcinek był według mnie najgorszy (nie był bardzo zły, tylko z tych trzech był najsłabszy) i uważam, że problem stanowi scenarzysta. Ludzie zazwyczaj dzielą się na tych, którzy Stevena Moffata ślepo uwielbiają albo na tych, którzy go szczerze nienawidzą. Ja natomiast jestem neutralna, choć z ukierunkowaniem na brak sympatii. Nie wynika to z seksizmu, o który oskarżają go (niesłusznie) skrajne feministki, tylko ze sposobu pisania. Uważam, że nie potrafi indywidualizować języka postaci i w rezultacie wszyscy mówią tak samo, oraz że zapowiada wielkie wydarzenia, ale potem ich nie przedstawia. Pierwsza zasada pisania: nie mów, że było tak czy tak, tylko to pokaż. Niestety Moffat najczęściej mówi, jak było. Różne ważne wydarzenia dzieją się poza kadrem, są całkowicie ominięte albo wyjaśnione jednym zdaniem, rzuconym w przelocie przez którąś postać. To są moje główne zastrzeżenia do niego, i w związku z tym również do His Last Vow. Gdy przysiąść i się zastanowić, zapowiadano Magnussena jako najokropniejszego kryminalistę, z jakim zmierzy się Sherlock (zgodnie z opowiadaniem), ale nie pokazano nam tego zbytnio. Nikogo nie torturował, nie machał nawet obcęgami, był trochę obrzydliwy, ale w zasadzie sprawiał wrażenie groźnego tylko dzięki doskonałej grze aktorskiej Larsa Mikkelsena (tak, z tych Mikkelsenów). Najgorsze, co zrobił, to wygaszenie ognia w kominku swoim moczem, a i to niespecjalnie było przerażające. Brakowało w tym odcinku też trochę napięcia. Podobało mi się za to, że dowiedzieliśmy się, kto wrzucił Johna Watsona na ruszt w pierwszym odcinku, dlaczego Mary potrafi szybko odczytać szyfr w zakodowanej wiadomości i co robiła Adelaide Brooke, zanim poleciała na Marsa. Pół godziny się zastanawiałam, skąd znam tę aktorkę, i dopiero potem mnie olśniło, że grała przecież w Doktorze Who... Nie jestem również przekonana do finału serii. Owszem, udało im się nas zaskoczyć (znowu... coraz bardziej przyzwyczajamy się do bycia zaskoczonymi, za chwilę przestanie to na nas robić wrażenie), ale spodziewam się naprawdę dobrego wyjaśnienia powrotu Moriarty'ego. Czy naprawdę nikt nie zginął tam na tym dachu? Odnoszę wrażenie, że istotnie Moffat i Gatiss zaplanowali dwa sezony, nie przewidzieli popularności Andrew Scotta i próbują teraz jakoś włączyć go z powrotem do akcji. Zapewne nie mam racji, ale taką mam małą prywatną spiskową teorię. Na zakończenie chciałabym powiedzieć, że oglądałam trzeci sezon razem z moją rodzicielką na BBC Entertainment i myślałam, że wyjdę z siebie. Nadawanie dwunastu minut odcinka i osiem minut reklam jest jednak przesadą. Przy His Last Vow zdenerwowałam się do tego stopnia, że mierzyłam czas. Na samym początku wyświetlono nam siedem minut odcinka, a potem osiem minut reklam. Khym. W dodatku przy The Empty Hearse wybrali fatalny moment na przerwę, bo dokładnie po tym, jak John pierwszy raz uderza Sherlocka. Efekt komiczny tego przemieszczania się z knajpy do knajpy po bójce został jednak cokolwiek zniszczony. Jakoś to przeżyłam, ale jednak nie takie proporcje powinny być moim zdaniem... To nawet w kinie dają 30 minut reklam, ale dwie i pół godziny filmu ;)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj