Muszę przyznać, że trochę się zawiodłem, aczkolwiek gdyby się temu bliżej przyjrzeć, to pilot Sleepy Hollow bardzo przypomina pilota Fringe i nie tylko ze względu na stojące za nim nazwiska. Tak sobie myślę, że jeszcze dwa lata temu podzielałbym tę euforię z nim związaną i również mówiłbym o "następcy Losta/Fringe". Ale o tym później. Pierwsze wrażenie jest niestety pesymistyczne. Wygląda to tak, jakby twórcy... za bardzo chcieli. Przed oczami mam wizję Orciego i Kurtzmana piszących scenariusz dniem i nocą, podnieconych historią, którą wymyślili. Niestety, w tym fabularnym szale zapomnieli o detalach, przez które Pilot był bardzo nachalny i osobiście nie czułem w nim przyjemnej, narracyjnej naturalności. Spójrzmy, co nam zaoferowali już w pierwszym odcinku. Mamy żołnierza z XVIII-wiecznej wojny o niepodległość, który pojawia się w XXI wieku. On i miejscowa policjantka okazali się biblijnymi Pierwszymi Świadkami, którzy przez 7 lat będą walczyć z czterema jeźdźcami apokalipsy oraz samym diabłem wcielonym i innymi mocami, po to, aby dobro zwyciężyło w czasie końca świata (za 7 lat). Ponadto okazuje się, że wojna o niepodległość prowadzona przez Waszyngtona była tak naprawdę wojną z siłami piekielnymi (sic!) i Waszyngton o tym wiedział, zaś w całej Ameryce mamy konspiracyjną siatkę czarowników, którzy przez 250 lat uprawiali czarną magię w niewiadomym celu. Ponadto, rzecz jasna, w miejskiej komendzie policji mamy diabelskich szpiegów, których zadaniem jest pomoc w zdobyciu czaszki dla Pierwszego Jeźdźca, Śmierci wcielonej, a jeśli im coś nie wyjdzie, to Diabeł we własnej osobie ich zabije. Nie wydaje się Wam, że to trochę dużo jak na odcinek pilotażowy? Do Sleepy Hollow nagle zwaliło się całe piekło, zaś cała Ameryka wydaje się być zinfiltrowana przez różnorakie duchy od 250 lat! I znowu Stany Zjednoczone stają się obrońcą uciśnionych, ale mniejsza o to... Niestety, w tym wielkoformatowym szale umykają szczegóły. Po pierwsze, zachowanie Ichaboda po pojawieniu się w XXI wieku. Niby zachowali momenty "zdziwienia" typu "co to jest ten Starbucks", dlaczego murzynka nosi mundur, albo gdy zdziwił się na widok kamery. To jednak nic w porównaniu z tym, jak naprawdę powinien się zachowywać. Choćby sam fakt, że nikt nie musiał mu tłumaczyć, co to jest "samochód", gdy Abbie kazała mu do niego "wsiąść". W ogóle nie obserwuje tego, jak wygląda miasto, bloki, elektryczność, nie rozgląda się. Nie jest kompletnie zdziwiony formą nowoczesnego szpitalu psychiatrycznego, wyglądem pokoju, łóżka - zachowuje się całkowicie normalnie, a gdy policjanci każą mu nałożyć ręce na głowę, to mam wrażenie, jakby robił to już milion razy i dokładnie wiedział, o co im chodzi. Niestety jednak, nie chodzi tu tylko pierwsze wrażenie dotyczące świata przyszłości, bo to jest jedynie ciekawostka dla widza, która po 3 odcinkach i tak by naturalnie znikła. Chodzi również, a może przede wszystkim, o kwestię jego charakteru. Crane bardzo szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości, w ogóle nie czuje się zagubiony (ja bym sfiksował, jakbym nagle znalazł się w XVIII wieku) i niestety - zaczyna rozdawać karty. Początkowo nie wiedział co się dzieje, a nagle okazał się jakimś wysokim dowódcą u Waszyngtona, który ma w głowie wszystkie odpowiedzi, tylko musi je sobie poukładać... Po prostu nagle z XVIII-wiecznego żołnierza stał się inteligentnym, przystojnym i zabawnym wzorcowym detektywem z wieloletnim doświadczeniem! Człowiek, który nagle trafia do obcego miejsca i obcych ludzi, raczej trzyma się na uboczu i obserwuje, a na pewno nie stara się przejmować pałeczki lidera w organizacji, o której nie ma bladego pojęcia. Ach, no i przyzwolenie szefa na to, aby ten wariat pomagał Abbie w prowadzeniu sprawy -  dobre sobie :) I niestety przeczuwam romansik na linii Abbie-Crane. To samo z drugiej strony. Abbie została "naznaczona" w przeszłości, także jej zainteresowanie sprawą muszę przełknąć. Jednakże reszta agentów FBI traktuje go strasznie poważnie. Ja na ich miejscu zacząłbym się z niego... śmiać, powiedział do szefa, że znowu mamy jakiegoś bzika i odesłał go do pokoju bez klamek. Oni zaś prowadzą z nim normalne przesłuchanie, uważnie słuchają jego opowieści, jedynie szef Abbie zachowuje się tak, jak powinien normalny człowiek w XXI wieku. Co innego zobaczyć i uwierzyć, a co innego uwierzyć na słowo. Aczkolwiek z Jeźdźcem też poszło łatwo - nikt nie pomyślał, że to może być jakiś zwariowany przebieraniec, który ma podgrzewany elektrycznie topór, zaś tak naprawdę ma 170 cm wzrostu i głowę schowaną w kostiumie? To raczej naturalne, że człowiek stara się za wszelką cenę tłumaczyć takie rzeczy racjonalnie, tutaj zaś od razu mamy blady strach i ewentualnie ślepe upieranie się, że komuś się przywidziało. Szybko chcieli się prześlizgnąć przez etap niedowierzania i niestety, chyba wyrzuciło ich na zakręcie. Podobnie do fabuły ma się kwestia aktorstwa. Odtwórcy ról też jakby za bardzo się starają, albo poniósł ich buńczucznie napisany scenariusz. Abbie mnie nie irytuje, ale jest lekko przeaktorzona. Tom Mison (Crane) zaczyna grać takiego Johnego Deppa i cwaniaczka, aczkolwiek to jest raczej kwestia scenariusza. Na koniec ostatnia uwaga - strasznie dużo postaci pozabijali w tym pilocie. Szeryf od początku był redshirtem, ale miałem nadzieję, że chociaż flashforwardowy "Demetri" się utrzyma (Brooks). Teraz właściwie zostały 3 postacie - Abbie, Crane i Kapitan, a ponadto nasz Jeździec i żona Crane'a, która co jakiś czas będzie się pojawiać jako zjawa... Trochę mało, jak na tak obszernie zapowiadający się serial. Serialowi nie można odebrać jednego - wykonania "technicznego". Reżyseria, praca kamery, scenografia, stroje, a nawet dobór aktorów - bo w Misonie jest coś XVIII-wiecznego - wszystko to stoi na poziomie godnym milionów dolarów wydanych na produkcję. Podsumowując, twórcy chcieli, żeby w Pilocie wydarzyło się jak najwięcej i tak było, ale niestety według mnie za bardzo nadmuchali ten balon, który może szybko pęknąć. Już w pierwszym odcinku wyłożyli na stół właściwie wszystkie swoje karty, powybijali połowę obsady, wyjawili całą wielką konspirację, zamiast ujawniać ją kawałek po kawałku. I teraz, kiedy już wszystko wiem, nie czuję potrzeby oglądania serialu przez 7 sezonów tylko po to, aby zobaczyć walkę o koniec świata... A co będzie się działo przez ten czas? Cóż, walka z Jeźdźcem o czaszkę to raczej za mało, więc niestety przeczuwam, że czeka nas szereg "case-of-the-week", czyli co nam szafka Szeryfa przyniesie. I nie wiem, czy kolejne odcinki wypadną tak imponująco (przynajmniej dla niektórych), jak Pilot. Jednakże, co by nie mówić, rozmach pilota wskazuje na to, jak wielki potencjał ma ten serial i jak wiele można z tego zrobić - o ile oczywiście twórcy mają jakieś pomysły na uformowanie serialu w zanadrzu, asy z rękawa, bo o to się obawiam. I wracając do pierwotnej myśli - w sumie pilot Fringe był podobny. Też wiele się działo, Scott w jednym odcinku z kochającego policjanta stał się zdrajcą i kopnął w kalendarz oraz szybko zapoznali nas z istnieniem wzorca, który odpowiada tym nierozwiązanym sprawom z szafki szeryfa. A jednak, to był jedynie początek serialu, który porwał nas w niesamowitą podróż, zaś mitologia okazała się być o wiele głębsza i ciekawsza, niż można by to sobie wyobrazić. Czy podobnie będzie tutaj? Cóż, nie wiem, czy jest co pogłębiać, ale obejrzę jeszcze co najmniej dwa odcinki, aby przekonać się, czy moje obawy nie są słuszne... A nuż wcale nie będzie to procedural, a aktorzy robili taką popisówkę jedynie w pierwszym odcinku? Albo po prostu fantasy mi się przejadło...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj