Pędzili autostradą, a gdy przejeżdżali przez miasteczka lub napotykali wzmożony ruch, kierowca włączał syrenę i na dachu samochodu zaczynało migotać czerwone światło. Wtedy wyły także syreny dwóch wozów patrolowych, które jechały za nimi. Przez całą drogę do LA kierowca ani razu nie użył hamulca i co kilka minut łączył się przez radio z centralą. Nagle rozległ się huk przypominający odgłos towarzyszący przekraczaniu bariery dźwięku i spowiła ich chmura pyłu, z której żwir sypał się jak grad. W prawym dolnym rogu kuloodpornej przedniej szyby pojawiło się maleńkie pęknięcie, a od maski i dachu samochodu odbijały się kamienie wielkości kul bilardowych. Opony chrzęściły na żwirze pokrywającym teraz całą nawierzchnię drogi. Kurz wisiał w powietrzu niczym gęsta mgła, ale wyjechali z niego po dziesięciu sekundach. Mężczyźni w samochodzie pochylili się i bacznie spoglądali w górę. Niebo przybrało fioletową barwę i przecinały je czarne linie przesuwające się z zachodu na wschód. Pęczniały, zwężały się, poruszały na boki, a chwilami zlewały ze sobą. Kierowca już wcześniej włączył światła. —  Zanosi się na coś poważniejszego — powiedział mężczyzna z pistoletem. Kierowca skinął głową. —  Dalej na północ wygląda to jeszcze gorzej — stwierdził. Gdzieś wysoko rozległ się przeciągły skowyt, a czarne pasma wciąż się poszerzały. Dźwięk przybrał na sile, zgubił rytm i przeszedł w jednostajny ryk. Pasma złączyły się ze sobą i niebo pociemniało jak w bezgwiezdną i bezksiężycową noc, a pył opadał wokół gęstymi chmurami. Od czasu do czasu słyszeli brzęk, gdy jakiś większy odłamek skały trafił w samochód. Kierowca zmienił światła na terenowe, znów włączył syrenę i dodał gazu. Wycie syreny i ryk nieba walczyły ze sobą o prymat, a daleko na północy zaczęła się rozlewać pulsująca niebieska zorza. Tanner dopalił papierosa i mężczyzna podał mu następnego. Teraz już wszyscy w kabinie palili. —  Wiesz co, chłopcze? Masz szczęście, że cię zgarnęliśmy — odezwał się mężczyzna z lewej. — Chyba nie chciałbyś pruć na motocyklu przez ten syf? —  Ja to lubię — odparł Tanner. —  Jesteś stuknięty. —  Nie. Przejechałbym. To nie byłby pierwszy raz. Kiedy dojeżdżali do Los Angeles, niebieska zorza obejmowała już pół nieba, które było zabarwione różowawo i poprzecinane smugami żółtego dymu sięgającymi daleko na południe niczym odnóża pająka. Ogłuszający ryk zdawał się rozdzierać bębenki uszne i wywoływał mrowienie skóry. Gdy wysiedli z samochodu i szli przez parking, kierując się do wielkiego, podpartego kolumnami budynku z ozdobnym fryzem na frontonie, musieli krzyczeć, żeby się usłyszeć. —  Mamy szczęście, że zdążyliśmy! — orzekł mężczyzna z pistoletem. — Pospieszcie się! Przyspieszyli kroku, zmierzając w kierunku schodów. —  Teraz może się zacząć w każdej chwili! — krzyknął kierowca. Kiedy wjeżdżali na dziedziniec, świecąca na niebie zorza rzucała migotliwe refleksy na ściany i tworzyła długie cienie, upodabniając budynek do lodowej rzeźby. Teraz jednak przypominał bryłę wosku gotową stopić się w nagłym podmuchu ciepła. Twarze i dłonie mężczyzn przybrały bezkrwistą, trupią barwę. Wbiegli szybko po schodach i funkcjonariusz patrolu stanowego wpuścił ich do środka przez drzwiczki po prawej stronie grubych metalowych wrót zamykających główne wejście do budynku. Na widok Tannera pospiesznie odpiął kaburę, a potem zatrzasnął za nimi drzwiczki i zamknął je na łańcuch. —  Którędy? — spytał człowiek z pistoletem. —  Drugie piętro — odparł strażnik, ruchem głowy wskazując schody po prawej. — Kiedy wejdziecie na górę, cofnijcie się korytarzem. To duże biuro na samym końcu. —  Dzięki. Wewnątrz ryk żywiołów był znacznie stłumiony, a sztuczne oświetlenie przywracało wszystkiemu normalny wygląd. Wspięli się krętymi schodami na drugie piętro i ruszyli korytarzem w głąb budynku. Gdy dotarli do drzwi biura, mężczyzna z pistoletem skinął na kierowcę. —  Zapukaj. Drzwi otworzyła kobieta i zaczęła coś mówić, ale zauważywszy Tannera, przerwała i kiwnęła głową. Odsunęła się na bok, przytrzymując drzwi. —  Tędy — powiedziała, a oni minęli ją i weszli do środka. Kobieta nacisnęła guzik interkomu na biurku. — Są tutaj z tym człowiekiem, proszę pana — odpowiedziała komuś, kto zapytał: „Tak, pani Fiske?”. —  Proszę ich wprowadzić. Poprowadziła ich do masywnych drewnianych drzwi w głębi pokoju i otworzyła je. Weszli, a krępy mężczyzna, siedzący za biurkiem z blatem przykrytym szklaną taflą, odchylił się do tyłu w swoim fotelu. Splótłszy pod brodą dłonie o krótkich palcach, obrzucił ich spojrzeniem oczu zaledwie odrobinę ciemniejszych od jego siwych włosów. Przemówił cichym i nieco chrapliwym głosem. —  Usiądź — zwrócił się do Tannera, a do pozostałych rzekł: — Poczekajcie na zewnątrz. —  Wie pan, że ten facet jest niebezpieczny, panie Denton — ostrzegł go mężczyzna z pistoletem, gdy Tanner sadowił się na krześle stojącym półtora metra od biurka. Wszystkie trzy okna gabinetu były zasłonięte stalowymi żaluzjami i chociaż nie widzieli, co się dzieje na zewnątrz, to mogli odgadnąć, z jaką furią szaleją tam żywioły, gdy w pokoju nagle dał się słyszeć dźwięk przypominający serię z karabinu maszynowego. —  Wiem. —  No cóż, właśnie dlatego jest skuty. Mam panu dać pistolet? —  Mam swój. —  No to w porządku. Będziemy obok. Opuścili gabinet. Pozostali w nim dwaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem, dopóki drzwi nie zamknęły się za wychodzącymi. Dopiero wtedy Denton zwrócił się do gościa. —  Załatwiłeś już wszystkie swoje sprawy? — zapytał, a Tanner wzruszył ramionami. — I jak, do diabła, naprawdę masz na imię? Nawet w aktach widnieje… —  Czort — wpadł mu w słowo Tanner. — Tak mam na imię. Byłem siódmym bachorem w naszej rodzinie i kiedy przyszedłem na świat, akuszerka pokazała mnie staremu i zapytała, jakie imię ma wpisać w świadectwie urodzenia, na co tato zaklął: „Czort z tym!” i wyszedł. No i tak mi wpisała w metryce. Opowiedział mi o tym brat. Sam nigdy nie widziałem mojego staruszka, więc nie mogłem go zapytać, czy tak było naprawdę. Tego samego dnia wyciągnął kopyta. Jednak ta wersja brzmi dość wiarygodnie. —  A więc całą waszą siódemkę wychowywała matka? —  Nie. Wykorkowała dwa tygodnie później i przygarnęli nas różni krewni. —  Rozumiem — rzekł Denton. — Wiesz, że wciąż możesz się wycofać. Chcesz spróbować czy nie? —  A kim pan w ogóle jest? — zapytał Tanner. —  Jestem sekretarzem do spraw komunikacji w rządzie Kalifornii. —  Nie rozumiem, co zarząd dróg ma z tym wspólnego. —  Jestem koordynatorem całej akcji. Równie dobrze mógłby nim być Naczelny Chirurg czy Naczelny Poczmistrz, ale większość posunięć z nią związanych leży w zakresie moich kompetencji. Ja najlepiej znam się na sprzęcie, ja znam szanse… —  A jakie są szanse? — przerwał mu Tanner. Denton po raz pierwszy spuścił wzrok. —  No cóż, to ryzykowne… —  Nikt jeszcze tego nie dokonał, nie licząc czubka, który przebył tę trasę, żeby przywieźć wiadomość, a on już nie żyje. Jak na takiej podstawie może pan ocenić szanse? —  Wiem — powoli rzekł Denton. — Myślisz, że to robota dla samobójcy, i zapewne masz rację. Wysyłamy trzy samochody, po dwóch kierowców w każdym. Jeśli któryś z nich zdoła dotrzeć dostatecznie blisko, to wysyłane przez niego sygnały radiowe będą mogły naprowadzić kierowcę z Bostonu. Jednak nie musisz jechać, jak wiesz. —  Wiem. Mogę spędzić resztę życia w mamrze. —  Zabiłeś troje ludzi. Mogłeś dostać karę śmierci. —  Ale nie dostałem, więc po co o tym gadać? Niech pan posłucha, szanowny panie. Nie chcę umierać, ale to drugie też mi nie odpowiada. —  Jedź albo nie jedź. Wybieraj. Pamiętaj tylko, że jeśli pojedziesz i zdołasz tam dotrzeć, wszystko zostanie ci puszczone w niepamięć i będziesz mógł się udać, dokąd zechcesz. Rząd Kalifornii zapłaci nawet za ten motocykl, który sobie przywłaszczyłeś i rozbiłeś, nie wspominając o uszkodzonym radiowozie. —  Wielkie dzięki. Przez ścianę słychać było wycie wichru, a pokój wypełniał nieustanny klekot żaluzji. —  Jesteś bardzo dobrym kierowcą — podjął po chwili Denton. — Prowadziłeś chyba każdy pojazd, jaki da się prowadzić. Brałeś nawet udział w wyścigach. Kiedy jeszcze zajmowałeś się przemytem, co miesiąc robiłeś kurs do Salt Lake City. Nawet dziś niewielu kierowców by tego spróbowało. Czort Tanner uśmiechnął się, przypomniawszy sobie coś. —  …A ten jeden jedyny raz, kiedy uczciwie zarabiałeś na życie, tylko ty potrafiłeś dostarczać pocztę do Albuquerque. Od kiedy cię wylali, niewielu się to udało. —  To nie moja wina. —  Byłeś też najlepszy na trasie do Seattle — ciągnął Denton. — Tak twierdzi twój zwierzchnik. Usiłuję powiedzieć, że ze wszystkich, których moglibyśmy zwerbować, ty prawdopodobnie masz największą szansę dotarcia do celu. Dlatego byliśmy pobłażliwi, ale nie możemy dłużej czekać. Tak albo nie, i to teraz, a jeśli będzie to tak, wyruszysz przed upływem godziny. Tanner uniósł skute dłonie i wskazał okno. —  W tym całym syfie? — spytał. —  Te samochody mogą stawić czoło burzy — odparł Denton. —  Człowieku, oszalałeś. —  Kiedy my tu sobie rozmawiamy, tam umierają ludzie — przypomniał Denton. —  Zatem kilku więcej nie zrobi wielkiej różnicy. Nie możemy zaczekać do jutra? —  Nie! Człowiek poświęcił życie, żeby przywieźć nam tę wiadomość! Musimy jak najszybciej przedostać się przez kontynent, inaczej nie będzie już po co! Burza, nie burza, samochody wyruszają teraz! Twoje zdanie o tej sytuacji nie ma żadnego cholernego­ znaczenia! Chcę od ciebie usłyszeć tylko jedno słowo, Czort, więc jak będzie? —  Chciałbym coś zjeść. Nie jadłem… —  Żywność jest w samochodzie. Jaka jest twoja odpowiedź? Czort spoglądał na ciemne okno. —  W porządku — odezwał się w końcu. — Pojadę dla pana Aleją Potępienia. Ale nie ruszę się stąd bez świstka z odpowiednim tekstem. —  Mam go tutaj. Denton otworzył szufladę i wyjął z niej grubą kartonową kopertę, a z koperty wyciągnął dokument opatrzony Wielką Pieczęcią rządu Kalifornii. Wstał, wyszedł zza biurka i wręczył go Tannerowi. Czort przez kilka minut studiował dokument. —  Tu jest napisane — rzekł wreszcie — że jeśli dotrę do Bostonu, zostanę uniewinniony i wszystkie czyny przestępcze, jakie kiedykolwiek popełniłem na terenie Kalifornii, pójdą w niepamięć. —  Zgadza się. —  Czy amnestia obejmie również te przestępstwa, które jeszcze nie wyszły na jaw, jeśli ktoś się później do nich dokopie? —  Przecież tam jest wyraźnie napisane, Czort: „wszystkie czyny przestępcze”. —  W porządku, przekonałeś mnie, grubasku. Zdejmij mi te bransoletki i pokaż mój samochód. Denton wrócił na swoje miejsce za biurkiem. —  Pozwól, że powiem ci coś jeszcze. Jeśli spróbujesz zwiać gdzieś po drodze, to wiedz, że pozostali kierowcy otrzymali odpowiednie rozkazy. Otworzą do ciebie ogień i zamienią cię w kupkę popiołu. Załapałeś? —  Załapałem — odparł Czort. — Rozumiem, że w razie czego mam im wyświadczyć taką samą przysługę? —  Dobrze rozumiesz. —  Nieźle. To może być zabawne. —  Wiedziałem, że ci się spodoba. —  No cóż, jeśli mnie pan rozkuje, wystąpię w tym pańskim przedstawieniu. —  Nie zdejmę ci kajdanek, dopóki nie powiem, co o tobie myślę — rzekł Denton. —  W porządku, jeśli chce pan tracić czas, obrzucając mnie wyzwiskami, gdy tam umierają ludzie… —  Zamknij się! Przecież oni nic cię nie obchodzą! Chcę ci tylko powiedzieć, że uważam cię za najnędzniejszego, najpodlejszego łotra, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Zabijałeś mężczyzn i gwałciłeś kobiety. Raz wyłupiłeś człowiekowi oczy tak dla zabawy. Byłeś dwukrotnie stawiany w stan oskarżenia za handel narkotykami i trzykrotnie za stręczycielstwo. Jesteś pijakiem i degeneratem i jestem pewny, że nie kąpałeś się od dnia narodzin. Ty i inne bandziory terroryzowaliście przyzwoitych ludzi, kiedy po wojnie próbowali na nowo ułożyć sobie życie. Okradałeś ich, napadałeś na nich i grożąc przemocą, wymuszałeś od nich pieniądze i środki do życia. Żałuję, że tamtej nocy podczas Wielkiej Obławy nie zginąłeś tak jak wszyscy pozostali. Nie jesteś człowiekiem, chyba że z biologicznego punktu widzenia. Masz wielki, zimny kawał mięcha w miejscu, gdzie inni ludzie mają coś, co pozwala im żyć zgodnie w społeczeństwie i być dobrymi sąsiadami. Jedyną zaletą, jeśli można to tak nazwać, którą obdarzyła cię natura, jest to, że masz może nieco lepszy refleks, nieco silniejsze mięśnie i trochę bystrzejszy wzrok niż większość z nas, więc możesz usiąść za kierownicą i pojechać wszędzie, gdzie istnieje jakakolwiek droga. I właśnie dlatego rząd Kalifornii jest skłonny wybaczyć ci niegodziwe czyny, jeśli wykorzystasz tę swoją jedyną zaletę, żeby pomóc ludziom, zamiast ich krzywdzić. Ja tego nie popieram. Nie chcę na tobie polegać, bo nie ma na kim. Chciałbym, żebyś zginął, i chociaż liczę na to, że któryś z was dojedzie do celu, to mam nadzieję, że to nie będziesz ty. Nienawidzę twojej cholernej gęby. Masz już swoje ułaskawienie. Samochód jest gotowy do drogi. Chodźmy. Denton wstał. Miał metr siedemdziesiąt wzrostu i Tanner zachichotał, spoglądając na niego z góry. —  Dojadę — powiedział. — Skoro ten obywatel z Bostonu przejechał i umarł, to ja przejadę i będę żył. Jeździłem aż do Missus Hip. —  Kłamiesz. —  Nie, wcale nie, i jeśli kiedyś odkryje pan, że to prawda, to niech pan pamięta o tym papierku, który mam w kieszeni, „wszystkie czyny przestępcze” i tak dalej. Nie było łatwo, a poza tym miałem trochę szczęścia, ale naprawdę dotarłem tak daleko i nikt ze znanych panu ludzi nie może pochwalić się takim wyczynem. Zdaje się, że to prawie połowa drogi, więc jeśli dojechałem tak daleko, zdołam pokonać i drugą połowę. Ruszyli do drzwi. —  Niechętnie to mówię — dodał Denton — ale powodzenia, chociaż nie przez wzgląd na ciebie. —  Taa, wiem. Denton otworzył drzwi. —  Rozkujcie go — powiedział. — Jedzie. Człowiek z pistoletem oddał broń temu, który częstował Tannera papierosami, i sięgnął do kieszeni po klucz. Otworzył kajdanki i cofając się, zawiesił je sobie u pasa. —  Pójdę z wami — oznajmił Denton. — Garaż jest na dole. Wyszli z biura, a pani Fiske otworzyła torebkę, wyjęła z niej różaniec i pochyliła głowę. Modliła się za Boston i za duszę zmarłego kuriera. Dorzuciła nawet dwa pacierze w intencji Czorta Tannera.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj