Bił dzwon. Jego monotonny dźwięk, miarowy i jednostajny, wypełniał plac. W oddali słychać było inne dzwony, które razem tworzyły demoniczną symfonię odgrywaną od zarania czasu, a przynajmniej tak się zdawało. Franklin Harbershire, prezydent Bostonu, przełknął łyk zimnej kawy i ponownie zapalił zgasłe cygaro. Po raz szósty podniósł sprawozdanie z listą ofiar, przeczytał podsumowanie i znów rzucił je na biurko. Było zasłane papierami pokrytymi liczbami i równie złowrogą warstewką popiołu. Po dwóch nieprzespanych nocach wszystko wydawało się bezsensowne. A najbardziej próby oszacowania liczby zgonów. Wyciągnął się na obitym skórą fotelu, mocno zacisnął powieki, po czym znów je uniósł. Gdy przez nie patrzył, były jak rany, czerwone, broczące krwią. Zdawał sobie sprawę, że te dane są już nieaktualne. Wiedział, że od początku były niedokładne, gdyż z pewnością wielu zmarłych nie odnaleziono. Dzwony mówiły mu, że jego społeczność powoli zapada się w otchłań, która zawsze znajduje się tuż pod powierzchnią życia, czekając, aż ta cienka skorupka pęknie. —  Dlaczego nie pójdzie pan do domu, panie prezydencie? Albo chociaż nie zdrzemnie się chwilkę? Dopilnujemy wszystkiego… Zamrugał i popatrzył na niskiego mężczyznę, którego krawat już dawno znikł wraz z granatową marynarką, a kwadratowa szczęka była pokryta kilkudniowym zarostem. Jeszcze przed chwilą Peabody’ego tu nie było. Czyżby przysnął? Wziął cygaro i odkrył, że znowu zgasło. —  Dziękuję, Peabody, ale nie zasnąłbym, nawet gdybym próbował. Taki już jestem. Nie mam nic innego do roboty, mogę jedynie tu czekać. —  Cóż, w takim razie może chciałby pan świeżo parzonej kawy? —  Tak, chętnie. Wydawało się, że Peabody odszedł tylko na kilka sekund. Harbershire zamrugał i tuż przy swojej prawej ręce zobaczył filiżankę z parującą kawą. —  Dziękuję, Peabody. —  Właśnie przyszły najnowsze dane. Zdaje się słabnąć. —  To zapewne zły znak. Mniej ludzi zgłasza zgony i mniej osób sporządza sprawozdania. Dowiemy się, dopiero licząc żywych — jeśli będą jacyś żywi, kiedy to się skończy — i odejmując ich liczbę od tej, jaką mieliśmy na początku. Nie sądzę, by te szacunkowe dane były coś warte. —  Ja też tak uważam, proszę pana. Harbershire oparzył sobie język kawą i zaciągnął się cygarem. —  Do tej pory kierowcy mogli już dojechać i pomoc może jest w drodze. —  Możliwe — rzekł Harbershire. —  Może więc pozwoli mi pan przynieść koc i poduszkę, a potem wyciągnie się i chwilę zdrzemnie. I tak nie ma nic innego do roboty. —  Nie zasnę. —  Mogę znaleźć butelkę whisky. Parę kieliszków pomogłoby panu się odprężyć. —  Dziękuję. Już parę wypiłem. —  Wie pan, nawet jeśli kierowcy nie dotrą, epidemia może wygasnąć samoistnie. —  Może. —  Teraz wszyscy pozamykali się w domach. W końcu zrozumieli, że należy unikać zgromadzeń. —  To dobrze. —  Niektórzy opuszczają miasto. —  Niezły pomysł. Ucieczka w góry. Może się uratują… albo niektórych spośród nas, jeśli są zarażeni. — Pociągnął następny łyk kawy, tym razem ostrożniej. Przyjrzał się siwym smużkom dymu unoszącego się z popielniczki. — A co z grabieżami? — zapytał. —  Wciąż trwają. Dziś wieczór policja zastrzeliła już tuzin szabrowników. —  Właśnie tego nam trzeba: więcej zgonów. Przekaż wiadomość komendantowi. Niech policjanci próbują aresztować złodziei albo tylko ranić, jeśli to będzie możliwe. Jednak nie podawajcie tego do publicznej wiadomości. Niech ludzie myślą, że szabrownicy będą zabijani. —  Tak, panie prezydencie. —  Chciałbym móc zasnąć. Naprawdę bym chciał, Peabody. Po prostu nie mogę już tego znieść. —  Liczby zgonów, panie prezydencie? —  Tego też. —  Zatem czekania? Wszyscy podziwiają sposób, w jaki znosi pan… —  Nie, nie czekania, niech to szlag! — Przełknął kolejny łyk kawy i wydmuchnął wielką chmurę dymu. — Tych cholernych dzwonów — rzekł, wskazując mrok za oknem. — Doprowadzają mnie do szału!
Strony:
  • 1
  • 2
  • 3 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj