II
O tańcu księżycowym
Powiadają, że Kóba wraz ze Starym Myszką służyli w karczmie Rubina Kohlmanna w Kamienicy za szabesgojów.
— Ojemełe, ajneklajnemiteszmok! A co to niby jest? — Żyd podtykał pod nos pecynę gliny na przemian to młodemu, to staremu. — To mają być gline? Jake to gline, pytam się ja was! Tak to jest goje po gline wysłać. Błota i krowie gówne zwiezą!
Ani Kóba, ani Stary Myszka nic nie odrzekli, a dziad nawet jął skręcać papierosa. Wiedzieli, że Rubin musi sobie pojojczeć, bo to jedyna jego rozrywka w życiu. Najbardziej zaś narzekał na swoich szabesgojów.
Szabesgoje robili w domu i karczmie wszystko to, na co Żydowi nie pozwalał zakon, i to, na co zwyczajnie nie miał ochoty, w szabas i nie tylko. Kóba i Myszka nie narzekali, choć marudny Rubin wiecznie był z czegoś niezadowolony, rwał brodę, pomstował i wzywał Pana Boga nadaremno.
Z Rubina był jednak porządny człowiek, choć Żyd. Nie można zresztą być innym, bo mając żonę starą i przykutą do łóżka, syna rabina i córkę meszugene, to znaczy wariatkę, nie da się być złym. Może dlatego Kohlmanna przezywano Kohlkopfem, nie kryjąc się z tym nawet specjalnie, jakby wszyscy sprawdzali, czy ajent karczmy potrafi się prawdziwie rozzłościć. Zresztą, zawsze to lepiej robić u Żyda niż u pana, bo Żyd za robotę płaci, a przy niedzieli daje niekiedy antałek wódki. Przede wszystkim jednak Żyd nie bija. Pan bowiem dekretem Jego Miłości Kajzera z Wiednia może chamowi wymierzyć dwadzieścia i pięć kijów za dowolną przewinę, a babie i dziecku nie mniej, tyle że baby i dzieci należy bić nie kijem, lecz brzozową witką.
Tamtego wieczora za oknem ścielił się biały blask, bo księżyc wzeszedł wcześnie. W tej poświacie widać było wszystko wyraźniej niż w dzień. Za dnia bowiem kształty rozmywają się i rozmazują, a barwy przelewają w siebie nawzajem i bywa, że rzeczy wyglądają jak za zakurzoną firanką albo jak zasnute dymem. A księżycową nocą wszystko jest ostre, jakby wycięte z papieru, tylko kolorów mniej. Dom, karczma, zgarbiony żuraw na podwórzu – czarne. A świeże igły na modrzewiach przy obejściu puchate i białe, bardziej jak śnieg niż igły. Taki fałszywy, żydowski dzień.
Kóba już ma iść spać, kiedy ją dostrzega. Jak zwykle wspina się na stromy dach gospody, podobna do łasicy albo do nocnej duszy. Wysoko, wysoko, aż na samą kalenicę z rzeźbionym pazdurem po każdej stronie. Odpoczywa chwilę.
A potem zaczyna tańczyć.
Tańczy z rękoma w górze, tym rozedrganym, cygańskim krokiem. Zarzuca głową w lewo i w prawo, na wpół sennie, na wpół namiętnie, ciemne włosy idą za nią falą, niby obdarzone własnym, wężowym życiem. Pod księżyc widać ją wyraźnie, jak rzeźbioną z hebanu. Kóba wie, co to heban, bo Rubin Kohlmann ma kasetkę z hebanu, a jaśniepan dziedzic we dworskiej kancelarii posiadają nawet hebanowe meble. I teraz, nocą, Chana Kohlmannówna jest czarna, lecz piękna.
Za dnia już piękna nie będzie, bo dzień ukaże krosty na jej nastoletniej twarzy i zbyt duże zęby, krzywe i wystające jak u karpiowatej kobyły. Bo tak naprawdę córka Rubina jest chuda i brzydka.
Teraz wszakże trwa noc, a noc ma własne prawa.
Kóba przypatruje się chwilę dziewczynie, ale potem wymyka się z chałupy. Cichaczem przebiega przez podwórko i wspina się na dach kurnika, a stamtąd na gzyms biegnący wokół piętra karczmy, skąd można bez wysiłku podciągnąć się na kryty gontem dach. Wszystko to cicho, cichuteńko, bez jednego dźwięku, aby nie spłoszyć dziewczyny, ale też aby nie zaalarmować całej rodziny Kohlmannów, gotowych – jak to Żydzi – narobić rejwachu. Stary Myszka powiadał bowiem nie raz i nie dwa, że ludzi tańczących do księżyca budzić nie wolno, aby się w nich dusza nie wystraszyła i nie czmychnęła precz. I choć Żydzi podobno nie mają duszy, to Kóba nie chce budzić Chany zbyt nagle, bo mogłaby się przeląc i spaść. Za dnia bowiem, w świetle słońca, dziewczyna boi się nawet wejść na piąty szczebel drabiny, nie mówiąc o dachu gospody.
Chana tańczy na kalenicy i rozrzuca wokoło maleńkie karteczki, świstki, karteluszki. Przypominają płaty grubego śniegu. Na każdej widnieje napis, dłuższy lub krótszy, a czasami tylko jeden albo dwa znaki. Wszystko zapisane po żydowsku, wspak, tymi niskimi, zmęczonymi literami, wyglądającymi, jakby ktoś chciał je zdeptać i zmiażdżyć. Być może są to modlitwy. Być może są to zaklęcia. Być może jedno i drugie, bo przecież stoi w Biblii, że Żydzi, poczynając od samego Abrahama, od dawien dawna próbowali wymusić na Bogu różne rzeczy i podporządkować Go swej woli. Jeśli ktoś miałby znać zaklęcia, którym podlegałby sam Pan, Bóg, to tylko oni, nikt inny.
Chana tańczy, a Kóba zbliża się do niej po dachu, zgięty wpół niczym małpa z krainy Negrów. Ujmuje delikatnie wiotkie i chłodne nadgarstki dziewczyny. Parę kroków – i już są na dole. Żydóweczka idzie za Kóbą potulnie jak szczenię, choć nadal przebywa w dziwnych krainach w swojej głowie; gdyby ją puścić, zaczęłaby tańczyć na nowo. Lgnie przy tym do Kóby cała, aż mu się dziwnie robi koło serca.
Dziś wtorek, a we wtorek nikt do knajpy nie przychodzi, więc Rubin Kohlmann i jego córki kładą się spać wcześnie. Parobek kołacze w kuchenne drzwi gospody. Po drugiej stronie szczęka zasuwka, stare Żydzisko wyłazi na zewnątrz i przeciera klajstrowane snem powieki.
— Ajneklajnemiteszmok! Chana!
— Znowu tańczyła na dachu. Pilnujcie jej lepiej, gdy świeci księżyc.
— Zoje musiałe zostawić drzwi na auf. Dzięki, Kóbe. Dobre z ciebie chłopak.
— Spokojnej nocy, panie Kohlmann.
— Ty szpij dobre też, Kóbe.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj