Dzisiaj do księgarń trafiła nowa książka w ramach serii Wehikuł Czasu, w której wydawane są klasyczne utworu science fiction. Tym razem Dom Wydawniczy Rebis oddał w ręce czytelników powieść Harry'ego Harrisona zatytułowaną Bill, bohater galaktyki. Bill, bohater galaktyki to niestety wciąż aktualna, pełna absurdalnego humoru i dzikich pomysłów parodia gloryfikujących wojnę książek, takich jak Żołnierze kosmosu Roberta A. Heinleina. Poniżej możecie zobaczyć okładkę książki, zapoznać się z jej opisem, a także przeczytać fragment w przekładzie Arkadiusza Nakoniecznika.

Bill, bohater galaktyki - opis i okładka książki

Bill jest prostym chłopakiem mieszkającym na rolniczej planecie Phigerinadon II, położonej na totalnym zadupiu galaktyki. Jego największym życiowym marzeniem jest zostać operatorem mechanicznych roztrząsaczy obornika. Niestety tak się akurat składa, że ludzie prowadzą w tym czasie wojnę z Chingerami, którzy – jak głosi patriotyczna propaganda – są rasą ogromnych i krwiożerczych jaszczurek. Bill, umięśniony i niezbyt rozgarnięty byczek, idealnie nadaje się na żołnierza, więc zostaje podstępem wcielony do cesarskiej armii. Trafia do obozu szkoleniowego Lew Trocki, pod komendę okrutnego sierżanta Kostuchy Dranga, który zamierza pozbawić go wszelkich ludzkich cech i zamienić w maszynę do zabijania…
Źródło: Rebis

Bill, bohater galaktyki - fragment powieści

Rozdział 1

Bill w gruncie rzeczy nigdy sobie do końca nie uświadomił, że wszystko zaczęło się od seksu. Gdyby owego ranka słońce nie świeciło tak mocno na wypolerowanym niebie Phigerinadonu II i gdyby Billowi nie śmignął śnieżnobiały, baryłkowaty tyłeczek kąpiącej się w strumieniu IngiMarii Calyphygii, to zamiast roztrząsać zawiłe problemy różnicy płci, przyłożyłby się bardziej do pługa i w momencie, kiedy na drodze rozbrzmiały upojne dźwięki muzyki, znajdowałby się już po drugiej stronie wzgórza i nic by nie usłyszał, a jego życie wyglądałoby zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Tak się jednak nie stało, toteż Bill puścił rączki pługa ciągniętego przez robomuła i zaczął gapić się na drogę. Widok był zaiste imponujący. Na czele pochodu szedł robot orkiestra, wysoki na dwanaście stóp, znakomicie się prezentujący w wielkiej futrzanej czapie kryjącej zestaw głośników hifi. Kroczył pewnie na swoich złotych, podobnych do kolumn nogach, a jego trzydzieści ramion rżnęło, szarpało i naciskało, co się tylko dało w oszałamiającej liczbie instrumentów. Wydobywała się z nich dziarska wojskowa muzyka i nawet chamskie stopy Billa zaczęły się ruszać w drewnianych chodakach, kiedy błyszczące buty maszerujących za robotem żołnierzy odmierzały donośnym stukotem doskonale równy rytm. Medale pobrzękiwały na szerokich piersiach wojaków i w sumie był to bez wątpienia najbardziej podniosły widok, jaki można sobie wyobrazić. Za żołnierzami maszerował sierżant, wspaniały w swym półpancerzu, galonach, medalach, baretkach, przy szpadzie i krócicy, przecięty niemal na pół wojskowym pasem. Jego stalowy wzrok spoczął na gapiącym się zza płotu Billu; wykrojone jakby z kawałka blachy usta wykrzywiły się w przyjacielskim uśmiechu, skinął nieznacznie głową i mrugnął porozumiewawczo. W chwilę później mały oddział pomaszerował dalej, a wraz z nim zakurzona horda podskakujących, pełzających czy jadących na kółkach robotów pomocniczych różnej maści. Kiedy i one zniknęły, Bill przelazł z trudem przez płot i pognał za nimi co sił w nogach. Zazwyczaj na Phigerinadonie II dochodziło do co najwyżej dwóch interesujących wydarzeń na każde cztery lata, toteż nie miał zamiaru stracić czegoś, co zapowiadało się jako trzecie. Kiedy zadyszany Bill wpadł na rynek, zebrał się tam już spory tłum przysłuchujący się porywającemu koncertowi. Robot orkiestra rzucił się najpierw w gąszcz podniosłych taktów Gwiezdnych żołnierzy w niebo równym krokiem, wyrąbał sobie drogę do Rakietowego grzmotu, aż wreszcie omal się doszczętnie nie zdemolował w pogmatwanym rytmie W piekle saperzy dzielnie kopią dziurę. Ostatni akord zaakcentował z takim przejęciem, że jedna z jego nóg wystrzeliła nagle wysoko w powietrze, ale została zręcznie schwytana w locie i robot zakończył popis, balansując na jednej nodze i wybijając takt oderwaną kończyną. Po finałowym, rozrywającym bębenki forte na blachach robot użył oderwanej kończyny jako wskazówki, kierując uwagę tłumu na przeciwległą stronę placyku, gdzie ustawiono trójwymiarowy ekran i budkę z napojami orzeźwiającymi. Żołnierze zniknęli już w knajpie i promieniujący serdecznym uśmiechem sierżant został sam wśród robotów. —  A teraz słuchajcie! Napoje na koszt cesarza, a tymczasem, żeby wam się nie nudziło, parę kapitalnych, przygodowych scenek z dalekich krajów! — zawołał donośnym, twardym głosem. Tłum skierował się w tamtą stronę, Bill oczywiście także i tylko paru zgorzkniałych, starszawych osobników, od wielu lat skutecznie unikających zaciągu do wojska, zniknęło między domami. Napoje chłodzące serwował robot z kurkiem w miejscu pępka i niewyczerpanym zapasem plastykowych kubeczków w biodrze. Bill pociągnął z zadowoleniem smakowity trunek, chłonąc jednocześnie bajeczne przygody żołnierzy z Oddziałów Kosmicznych, w kolorze, z efektami dźwiękowymi i stymulującym podkładem poddźwiękowym. Było tam wszystko — bitwa, chwała i śmierć, chociaż ginęli tylko Chingerzy, jedyną zaś szkodą, jakiej doznawali żołnierze, były estetyczne, małe ranki na kończynach, które dawały się bez problemów przykryć niewielkimi opatrunkami. Bill zajęty był podziwianiem tego wszystkiego i nie miał zielonego pojęcia, że go z kolei podziwia rekrutujący nowych żołnierzy sierżant Grue, którego małe, świńskie, płonące chciwością oczka przywarły do jego karku. —  To ten! — zarechotał pod nosem, nieświadomie oblizując wargi językiem pokrytym żółtawym nalotem. Już niemal czuł w kieszeni premię, jaką dostanie za tego osiłka. Tłum zebrany na placu składał się głównie z podstarzałych mężczyzn, tłustych kobiet, dzieciaków i innego nienadającego się do służby materiału. Wyjątek stanowił ten barczysty, umięśniony kęs elektronicznego mięsa armatniego. Z precyzją świadczącą o dużej wprawie sierżant nieco zmniejszył poddźwiękowy podkład i skierował w potylicę swej ofiary wąski strumień stymulacyjny. Bill aż zadrżał cały, biorąc niemal udział w rozgrywającej się przed jego oczami wspaniałej bitwie. Kiedy przebrzmiał ostatni akord i ekran zgasł, robot barman załomotał donośnie o swoją metalową pierś, wykrzykując: „Napoje! Napoje!”. Publiczność jak stado baranów pospieszyła gromadnie w jego kierunku, Billa natomiast zatrzymał na miejscu mocny uchwyt czyjejś ręki. —  Hej, mam tu coś dla ciebie — powiedział sierżant, wręczając Billowi kubek płynu zawierającego tak straszliwe stężenie środków osłabiających osobowość, że na dnie naczynia zaczęły się tworzyć ich kryształy. — Fajny z ciebie chłopak i na moje oko te dupki się do ciebie nie umywają. Myślałeś kiedyś o karierze w wojsku? —  Ja tam sze do tego nie nadaję, szerżancze. — Bill kłapnął parę razy szczęką i splunął, bo coś mu się dziwnie ciężko mówiło. Nie mógł też zebrać myśli, ale i tak o jego odporności dobrze świadczyło to, że po takiej dawce chemicznych i poddźwiękowych stymulantów w ogóle jeszcze trzymał się na nogach. — Nie nadaję się. Ja tam chcę być dobry w tym, co lubię. Już prawie skończyłem korespondencyjny kurs na operatora mechanicznych roztrząsaczy obornika i… —  Eee, to trochę obciachowa robota dla takiego bystrego faceta — powiedział sierżant, poklepując go kontrolnie po bicepsie. Skała. Z trudem powstrzymał się od odchylenia Billowi wargi i obejrzenia mu zębów. Zdąży to zrobić później. — Niech to robią ci, co muszą, tu nie masz żadnej szansy na awans. W wojsku możesz zajść ho, ho, albo i wyżej. Weź na przykład admirała Pflungera — przeszedł, jak to się mówi, przez całą długość dyszy: od szeregowca do wielkiego admirała. I co ty na to? —  No, to bardzo miłe dla pana Pflungera, ale dla mnie roztrząsanie obornika jest jednak znacznie ciekawsze. O rany… ale mi się chce spać. Chyba gdzieś się położę. —  Najpierw zrób mi małą przysługę i popatrz na to — przerwał mu sierżant, wskazując książkę trzymaną przez małego robota. — Strój tworzy człowieka, a większość ludzi wstydziłaby się pokazać w tym nędznym chałacie, jaki masz na sobie, albo w takich buciorach. Czemu masz tak wyglądać, skoro możesz tak? Gruby paluch wskazał Billowi, gdzie ma patrzeć — na kolorową stronę w książce, na której dzięki cudom techniki zastosowanej do zwyrodniałych celów w pysznej czerwieni munduru Oddziałów Kosmicznych pojawiła się twarz Billa. Sierżant przewracał strony i na każdej z nich mundur był jeszcze wspanialszy, ozdobiony insygniami coraz to wyższej szarży. Ostatni należał do wielkiego admirała i Bill zamrugał z niedowierzaniem na widok wyzierającej spod ozdobionego pysznym pióropuszem kapelusza twarzy, co prawda pokrytej zmarszczkami i z eleganckim, szpakowatym wąsikiem, niemniej jednak bez wątpienia jego własnej. —  Tak będziesz wyglądał, kiedy staniesz na szczycie drabiny — wyszeptał mu do ucha sierżant. — Pewnie chciałbyś przymierzyć mundur. Krawiec!
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj