Fragment książki Koniec gry - wywiad z Dawidem Ogrodnikiem
Damian Jankowski: Wiesz, co mnie zaskoczyło, gdy szykowałem się do naszych rozmów? Że ty, aktor z takim dorobkiem, wciąż musisz pojawiać się na castingach. Dawid Ogrodnik: Nie ma w tym nic zaskakującego. Jeżeli ktoś chce sprawdzić, czy to właśnie ja pasuję do jego historii, nie ma lepszej okazji niż zdjęcia próbne. Uwielbiam próbować, więc chętnie na castingach się pojawiam. Byłeś na castingu do Jacka Stronga, prawda? Właśnie nie. Interesowałem się historią wywiadowczą Kuklińskiego na długo przed powstaniem filmu, dlatego zależało mi na tym projekcie. Niestety nie zostałem zaproszony na casting. Zadzwoniłem do reżysera castingu, ale nic to nie pomogło. Bardzo lubię ten film Pasikowskiego i faktycznie nie było tam dla mnie miejsca, wszyscy obsadzeni zostali bez zastrzeżeń. C’est la vie. Piłka jest zawsze po dwóch stronach. Zdarzało się, że wygrywałem casting i rezygnowałem z roli, ponieważ nie czułem chemii pomiędzy mną a reżyserem. Zdarzało się i tak, że ktoś rezygnował ze mnie. Jeszcze w sprawie zaskoczeń: skończyłem niedawno czytać biografię De Niro. Nie wiedziałem o tym wcześniej, że pod koniec lat siedemdziesiątych, już po wielkich występach w Ojcu chrzestnym II i Taksówkarzu, zrezygnowano z niego w jednej z komedii. Normalna sprawa dla aktora. Bywa, że spotykamy się z reżyserem, rozmawiamy, a nawet zaczynamy pracować i nasze wizje się rozchodzą. Żadna tragedia. Podajemy sobie wtedy ręce, życzymy powodzenia. „Może następnym razem”. Ale masz określoną stawkę, za którą grasz, prawda? Chodzi mi o wymagania, które trzeba spełnić, by cię pozyskać do filmu. Mam, oczywiście, ale to nie jest coś stałego i podlega negocjacji. Od tego aktor ma agenta, który pobiera średnio od dziesięciu do piętnastu procent wynagrodzenia. W filmie Chce się żyć byłem najsłabiej opłacanym aktorem na planie. Producent odsyłał innych aktorów, którzy chcieli większe stawki, by zapytali mnie, za ile gram. Chwytali się za głowę i brali, co dają. Pieniądze, gdy chodzi o film, nigdy nie były dla mnie wyznacznikiem, może poza jednym przypadkiem, kiedy ich nie miałem. Główną motywacją jest stworzenie możliwie jak najlepszego filmu. Reżyserzy, którzy ze mną współpracują, wiedzą, że zaangażuję się w pracę nad tekstem, nad strukturą filmu oraz wymyślaniem nowych scen. A gdy widzę, że ktoś jest pełen pasji i – przede wszystkim – jest znakomicie przygotowany, dlaczego mam nie ruszyć z nim w tę przygodę? Tak było chociażby przy filmie Najmro. Kocha, kradnie, szanuje w reżyserii Mateusza Rakowicza. Chcieliśmy zrobić kino na wskroś hollywoodzkie, przesiąknięte inspiracjami z Wilka z Wall Street czy Złap mnie, jeśli potrafisz i nam się to w dużym stopniu udało. Ciekawe, co byśmy stworzyli, gdybyśmy mieli choć 1/4 budżetu amerykańskiego. Jeszcze co do pieniędzy: nie akceptuję zgłaszanego przez kobiety postulatu o równych płacach w filmie dla obu płci. Uważam, że jest to niesprawiedliwe i nieuczciwe. Pod przykrywką różnic płciowych próbuje się ugrać coś dla indywidualnego zysku. Znam aktorki, które zarabiają więcej ode mnie. Jak zacząć tę dyskusję? Pracuję na swoją markę ponad dwanaście lat, żeby zarabiać pieniądze, które aktualnie zarabiam. Nieznana nikomu aktorka robi reklamę w telewizji, po czym trafia do serialu tasiemcowego i po roku zarabia więcej ode mnie. O jakich dysproporcjach rozmawiamy? Świat jest zbudowany z różnic. Doskonale to rozumiem, że ktoś chce zarabiać więcej, ale swojego rozczarowania nie powinien rekompensować roszczeniowym podejściem do tematu. To różnice pozwalają nam spostrzegać wartości, które cenimy i pielęgnujemy w sobie, to różnice mają często decydujący wpływ na podejmowane decyzje. No bo umówmy się, jest różnica między wyjazdem do Włoch pod Warszawą a do Włoch na Półwyspie Apenińskim. Dysproporcja w kwotach wyjazdu będzie znacząca, więc niech nikt mnie nie przekonuje, że chce wyrównywać różnice. Wracając do reżyserów – jak pewnie dobrze się orientujesz – mam ogromne szczęście współpracować z wyjątkowymi twórcami, jak Pawlikowski, Skolimowski, Leszek Dawid, Pieprzyca, Matuszyński, Domalewski, Rakowicz. Zdecydowanie za mało tu kobiet i to chciałbym zmienić. Na pewno będzie to dla mnie priorytet przy wyborze projektu w przyszłości. Sporo teraz grasz? Zaskoczę cię: aktualnie od roku nie otrzymałem żadnej propozycji filmowej i nie przeczytałem żadnego scenariusza. Od ośmiu miesięcy nie pracuję, bo nie mam gdzie. Tak że, jak widzisz, życie bywa przewrotne. Zdarzają się na rynku producenci kompletnie nieodpowiedzialni, na szczęście jest ich zdecydowana mniejszość. Opowiesz? Projekt wydawał się początkowo bardzo interesujący. Założenie było takie, że zagram pięć historii, wcielając się w pięć różnych postaci na przestrzeni kilku lat. Wymagające, ale i ekscytujące. Zdjęcia miałyby odbyć się w Polsce, gdzieś na Bliskim Wschodzie, w Stanach Zjednoczonych, i nie pamiętam gdzie jeszcze. Grać miałem w języku polskim, angielskim, arabskim oraz w dialekcie chasydzkim. Reżyser poinformował mnie, że za zdjęcia odpowiadać będzie Paweł Edelman. Jak usłyszałem to nazwisko, oczy mi się zaświeciły, marzyłem o pracy z nim! To operatorska legenda. Podjąłem się zadania. W scenariuszu nie było wprawdzie dialogów, ale ogólny zarys został mi przedstawiony. Po upływie mniej więcej roku od naszego pierwszego spotkania reżyser stwierdził, że tych historii jest za dużo, ograniczyliśmy je więc do czterech, a finalnie zostały trzy. Dopięliśmy termin letni na pierwszą część filmu. Jest zima, około ośmiu miesięcy przed zdjęciami. Robię serial dla AXN. Odbieram telefon od reżysera: „Jest tak wspaniała zima, że chcemy nakręcić jeden dzień zdjęciowy”. Uznałem to za niepoważne – historia ma dziać się latem, więc po co kręcić zimę, poza tym mam zobowiązania wobec stacji, dla której aktualnie pracuję. Odmówiłem. Jakiś czas później, przy okazji uroczystości branżowej, spotykam Pawła Edelmana. Podajemy sobie dłonie na przywitanie i widzę, że w jego głowie nie świta żadna wspólna historia. Rzucam więc: „Panie Pawle, byłoby wspaniale wreszcie zrobić coś razem”. Na co on odpowiada, że bardzo by się z tego cieszył. Już wiem, że zostałem oszukany. Dzwonię do reżysera z pytaniem, kto jest operatorem. W odpowiedzi słyszę inne nazwisko. Hola, hola, nie tak się umawialiśmy, a nazwiskiem operatora posługiwałeś się jako argumentem podczas negocjacji. I jakieś nieporadne tłumaczenia, że „Paweł miał być, ale ma inny film teraz i się terminowo nie zgadza. A poza tym jest za drogi, nie stać nas na niego”. Zrezygnowałeś? Jeszcze nie. Dochodzi do zdjęć i okazuje się, że w tym letnim upale będziemy jednak grać w strojach zimowych, bo chce to, co nakręcimy, wmontować w materiały, które skręcił beze mnie zimą. Zakładamy więc kurtki, czapki, rękawiczki i przy trzydziestostopniowym upale idziemy kręcić do kopalni. Kręcimy, co popadnie, gdyż scenariusz jest tylko w zarysie. Wszędzie panuje chaos. Potem na zewnątrz posypuje samochód mąką, a ja gram, że jest zimno, i oglądam scenę, którą nakręcił zimą. Nagle zdałem sobie sprawę, że strasznie dużo tych scen gram danego dnia, po czym przyszedł komunikat na maila, że kolejny dzień zdjęciowy jest odwołany, a jako powód podany: spadek lokacji. Wtedy się jeszcze nie zorientowałem, że jak może być spadek lokacji, skoro mamy jedną lokację. Następnego dnia znowu wracam do domu totalnie wypompowany i przychodzi kolejny mail, że kolejny dzień ponownie jest odwołany. Powodu nie podano. Wtedy do mnie dotarło, że producent upycha sceny z innych dni, w ten sposób obcinając nam dni zdjęciowe. Oszukuje nas i okrada z pieniędzy, na które wcześniej się z nami umówił. Zaczęło się tłumaczenie, że ma mało pieniędzy i ogólne wodolejstwo, którego nienawidzę. Powiedziałem mu, że ma uzgodnić dalsze warunki współpracy z agencją, która mnie reprezentuje. Jestem człowiekiem i rozumiem różne sytuacje losowe, ale wtedy przychodzi się do ekipy i szczerze rozmawia: „Słuchajcie, nie mam wystarczającej ilości pieniędzy, czy zgadzacie się zrobić to za tyle i tyle”, a nie wykorzystuje i oszukuje. Przeprosił i powiedział, że te dni jeszcze odrobimy przy następnej transzy. Nie wierzyłem już w żadne jego słowo. Skończyliśmy pierwszą z trzech zakontraktowanych części i podjęliśmy rozmowy o kolejnej. Potem pan reżyser chciał, żebyśmy lecieli do Libanu. Proszę go o scenariusz, nad którym rzekomo pracował, gdyż taką informację przekazywał agencji: „Gdzieś tam mam te nasze zapiski”. Czyli nie zrobił nic i znowu kłamał. Mówię mu, że polskie MSZ odradza wyjazdy w rejony, które go interesują. Wchodzę w internet, czytam na głos wiadomości z Bejrutu: „Samochód pułapka eksplodował w centrum, raniąc 46 osób, śmierć poniosło 14 osób”. Reżyser zapewnia mnie, że nic nam się nie stanie. Na pytanie, czy jest nam w stanie zagwarantować bezpieczeństwo, odpowiada, że nie, ale wie, że nic się nie stanie. Wejdziemy do obozu dla uchodźców, będę udawać jednego z nich, podczas gdy on będzie kręcić mnie iPhone’em 13, który właśnie sobie kupił. Wyciąga i mi go pokazuje, zachwalając obiektywy i tłumacząc, że nie potrzebujemy innej kamery. Mieliśmy scenę, że z głodu kradnę owoc na straganie i uciekam. I myślę sobie: „Dobra, dogadasz się z gościem ze straganu, ale być może inny Arab zobaczy, że uciekam, i nie będzie wiedzieć, że kręcisz to iPhone’em 13, i krzyknie: «Złodziej! Łapać go!» – i w myśl kodeksu Hammurabiego odetnie mi rękę. I co wtedy?” A reżyser jak mantrę powtarza: „Wiem, że nic ci się nie stanie”. Na miejscu ma dwóch zaufanych Libańczyków, którzy będą się nami opiekować. Pytam: „A ty znasz tych ludzi?”. Odpowiada: „Nie, ale są znajomymi tego Libańczyka, który będzie cię uczyć arabskiego. Wczoraj się z nim poznałem. Przyszedł ubrany w garnitur, budzi więc moje zaufanie”. Poprosiłem o zmianę lokalizacji na bezpieczniejszą. Nie doczekałem się. Na koniec usłyszałem, że straciłem zapał i żebym się zastanowił, czy chcę dalej robić ten film, bo jeżeli nie, to dla niego to jest OK. Zrezygnowałem. Zdarzają się zatem niestety sytuacje kuriozalne. Mam jeszcze jedną historię, z hotelu w Gdyni. Dawaj. Zameldowałem się właśnie z kilkumiesięcznym dzieckiem w pokoju hotelowym. Przyjechaliśmy wspólnie towarzyszyć jego mamie podczas pracy nad filmem. Spędzam czas z dzieckiem. Zjeżdżam do recepcji. Widzi mnie reżyser tegoż filmu i krzyczy w moim kierunku: „I co, dzwonili do ciebie? I co, zgwałcisz ją? Zgadzasz się? Zgwałcisz ją czy nie?”. Rozumiesz, lobby hotelowe największego hotelu w Gdyni, ludzie się patrzą, o co chodzi, nie znają kontekstu. Zresztą w tym momencie ja też nie bardzo go znam, więc mówię, że nie wiem, o co chodzi, odwracam się na pięcie i jak najszybciej uciekam do pokoju. Po chwili faktycznie ktoś dzwoni do mnie z propozycją, że reżyser zobaczył mnie w hotelu i wpadł na genialny pomysł, żebym w jego filmie to ja gwałcił główną aktorkę, którą była de facto matką naszego dziecka. Nie mieściło mi się to w głowie.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj