W książce Krótka książka o miłości Karolina Korwin Piotrowska mierzy się ze swoją fascynacją kinematografią. Dziennikarka powiada o towarzyszących oglądaniu filmów emocjom, a także radzi czytelnikom jak i co wybierać w zalewie filmowych i serialowych produkcji. Krótka książka o miłości ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka 16 lutego. Będzie liczyć 688 stron w oprawie półtwardej i kosztować 44,00 zł. Poniżej można przeczytać opis i obejrzeć okładkę tej pozycji, a także przeczytać wstęp i rozdział poświęcony filmowi Star Wars: Episode IV - A New Hope. Kochany Czytelniku, który właśnie wziąłeś do ręki tę książkę, Nie bój się, to nie jest kolejna nudna książka o filmach i kinie, napisana językiem zrozumiałym tylko dla wybrańców. To nie jest lista arcydzieł. To nie jest też lista filmów, które „musisz obejrzeć, zanim umrzesz”. Co to więc jest? To książka o miłości, ogromnych i niezapomnianych emocjach, które kino wywołuje. O moich emocjach. To pierwsza część intymnej podróży przez moje największe filmowe fascynacje. Poczuj się więc, Czytelniku kochany, jakbyś był gościem w moim mieszkaniu i oglądał kolejne filmy, które znajdujesz na półkach regału z filmami. Ta książka to również przewodnik po filmowych kanałach i sklepach z filmami, w których można dzisiaj zgłupieć z nadmiaru oferty. Nie musisz wiedzieć, bo i skąd, co jest warte uwagi, na co warto poświęcić godzinę lub dwie ze swojego życia i nie wiesz, co może Cię zainteresować. Służę pomocą. Usiądź sobie wygodnie, weź do ręki moją krótką książkę o miłości i zacznijmy wspólną i pełną emocji podróż w świat filmowej wyobraźni. Serce zabije ci mocniej, będziesz się śmiać i płakać, będziesz się bać, wzruszać i zastanawiać. Zaczynamy! Kamera. Akcja. Start!
Źródło: Prószyński i S-ka

Kochany Czytelniku, który właśnie wziąłeś do ręki tę książkę,

nie bój się, to nie jest kolejna nudna opowieść o filmach i kinie, pisana językiem zrozumiałym tylko dla wybrańców. Nie odrzuci Cię po pierwszym zdaniu, którego nie zrozumiesz, bo przecież nie musisz być filmoznawcą ani krytykiem, i nie zniechęcisz się, by podążać dalej. Uprzedzam, to nie jest na pewno książka dla filmowych krytyków, którzy – mam wrażenie – piszą recenzje wyłącznie dla siebie i kilku znajomych… a szkoda, bo kiedyś krytyk filmowy to był ktoś. Dzisiaj, w czasach demokratyzacji mediów, może być nim każdy, nawet jeśli myśli, że Visconti to projektant mody. To nie jest lista arcydzieł, bo słowo to w dzisiejszych czasach jest jak ścierka, którą już każdy się wytarł, i znaczy niewiele. Albo nic. Poza tym wiem, że jak ognia boisz się słowa „arcydzieło”, bo wzbudza w Tobie respekt i poczucie niedostępności. To zrozumiałe. To nie jest też lista filmów, które „musisz obejrzeć, zanim umrzesz”. Bo po pierwsze, nic nie musisz, a po drugie, dlaczego ma nas cokolwiek w poznawaniu kina ograniczać, nawet śmierć? Co to więc jest? To książka o miłości, ogromnych i niezapomnianych emocjach, które kino wywołuje. O moich emocjach. A także pierwsza część intymnej podróży przez moje filmowe fascynacje na przestrzeni całego życia. Poczuj się więc, Czytelniku kochany, jakbyś był w moim mieszkaniu, a musisz wiedzieć, że nie wpuszczam tam każdego, i oglądał kolejne filmy, które znajdujesz na półkach w moim regale z filmami. Albo na tej jednej szczególnej półce, na której ustawiałam filmy z tej książki, jeden za drugim. Piękna to kolekcja. W sumie dziewięćdziesiąt. Ta książka to trochę przewodnik po świecie filmowych kanałów i sklepów z filmami, w których można dzisiaj zgłupieć z nadmiaru oferty. Nie musisz wiedzieć, bo i skąd, co jest warte uwagi, na co warto poświęcić godzinę czy dwie ze swojego życia, i nie wiesz, co może Cię zainteresować. Służę więc pomocą. Ta książka może być pierwszym z serii moich subiektywnych przewodników po niezwykle bogatym świecie filmu. Kiedy dzisiaj włączasz internet, telewizję, gdzie jest jakiś tysiąc kanałów, w tym połowa filmowych, YouTube z miliardem tytułów, serwisy filmowe, nadmiar oferty szokuje i można dostać kręćka. Rozumiem to, bo sama niejednokrotnie wariuję. Ale powiem nieskromnie, posiadam niezłą wiedzę filmową, i w związku z tym wyczucie i wyostrzony detektor szmiry, a do tego widziałam jakiś milion filmów, więc w miarę wiem, gdzie i jak szukać. Mam, ćwiczoną całe moje życie, filmową mapę w głowie, a teraz podzielę się nią z Tobą. Pierwszy i, mam nadzieję, nie ostatni raz. Od razu uprzedzam: nie znajdziesz tutaj filmów polskich, bo polskie ukażą się w osobnej książce już niedługo, obiecuję. Jest ich dużo, zasługują na skupienie i uwagę, a więc nie chcę, by zginęły w powodzi amerykańskich i światowych pozycji. Chciałabym też bardzo, by ta książka stała się dla Ciebie inspiracją do tego, aby poszperać nie tylko w nowościach, które są w zasięgu ręki, na półce z DVD w sklepie albo wypożyczalni online, ale w starszych rocznikach. To jak w piwnicy z winami, do której warto czasem zejść; wierz mi, są roczniki w historii kina, jak legendarny ’76, które – kiedy zaczniesz smakować, nie możesz skończyć i upijasz się nimi – są doskonałe. W głowie szumi, jest miło i chcesz więcej. To smakowanie nie szkodzi, a bawi, wzrusza i zaciekawia. Czyni szczęśliwym bez efektów ubocznych i kaca, zaufaj mi. Pisząc tę książkę, z przerażeniem odkryłam, że dzisiaj zwyczajny widz, zawalony informacjami zewsząd, nie ma gdzie, jeśli nie jest zaprzysięgłym fanem kina (a ustalmy: nie każdy być musi i nie każdy wie, gdzie szukać) dowiedzieć się o tym, co wartościowe. Kiedyś zajmowała się tym telewizja, były programy filmowe, na przykład Tomasza Raczka i Zygmunta Kałużyńskiego, na których i ja się wychowałam; dzisiaj zostały ze dwa, reszta to jakieś sponsorowane przez dystrybutorów podróby, niewarte zainteresowania. Bądźmy szczerzy, masa „recenzji” filmowych w dzisiejszych czasach to skopiowane materiały producenta, pozbawiona emocji papka, która skutecznie widza odrzuca. To cud, że ludzie, czytając niektóre twory domorosłych „znawców” kina, w ogóle jeszcze do kina chodzą. W rozmowach z młodymi ludźmi często słyszę: „Bardzo byśmy chcieli, żeby ktoś nam pomógł w znalezieniu fajnych filmów, niekoniecznie tych z ostatnich dwóch–trzech lat”. Kiedy prowadziłam zajęcia na dziennikarstwie, na zaliczenie poleciłam studentom do obejrzenia kilka filmów, wcale nie takich nowych. Obawiałam się jednak, że nie zrozumieją i że ich znudzą, bo są „stare”. Jakże byłam zdumiona i pozytywnie zaskoczona, gdy na zaliczeniu okazali niemal jednogłośny zachwyt, z powtarzającym się refrenem: „Nie wiedziałbym, gdyby nie to zaliczenie, że taki fajny film w ogóle istnieje”. To było jak grom z jasnego nieba i inspiracja. Te filmy są w tej książce. Oby zachwyciły i Was. Kiedyś miałam programy o filmach, w radiu i telewizji, czasy się zmieniają, programów nie mam, usłyszałam, że media ich nie potrzebują, choć średnio raz dziennie dostaję na swoim profilu na Facebooku pytanie, czy wrócą. Takie czasy. Pytają mnie o to sprzedawcy w sklepie, taksówkarze, a ostatnio miła pani w parku, kiedy byłam na spacerze z psami. Albo miły kelner w restauracji, który nie chciał ode mnie napiwku, tylko obietnicę, że napiszę książkę o filmach. Podczas podpisywania swoich książek na spotkaniach z Wami w całej Polsce nieustannie słyszałam pytania: „A kiedy pani znowu będzie mówić o filmach?”, „Czy wróci pani program, bo nie wiem, co oglądać, a polegam na pani guście?”. To miłe, że nadal pamiętacie o tym, skąd wyrosłam i co było moją pierwszą miłością. Ja o tym nie zapomniałam, bo nie da się zapomnieć tej pierwszej miłości, prawda? I mam dobrą wiadomość dla tych, którzy dopytywali, kiedy znowu będę opowiadać o filmach, bo podobno robię to fajnie: wracam do domu. Powoli i na swoich warunkach. Ale wracam. Ta książka jest początkiem mojego powrotu z długiej podróży do świata szołbiznesowych półanalfabetów. Cofnięciem się do czasów, kiedy jako mała dziewczynka, co dokładnie w tej książce opisuję, poszłam pierwszy raz sama do kina na Gwiezdne wojny. I po tym seansie moje życie się zmieniło. I chciałabym, aby Wasze zmieniło się choć troszeńkę dzięki tej książce. Bo już będziecie wiedzieli, na co warto poświęcić czas, co Was skusi i w czym się rozkochacie na amen. Będziecie wiedzieli, który film obejrzeć, a nawet kupić sobie na włas­ność, aby mieć podobną do mojej filmotekę w domu. Jak już przepuszczać ciężko zarobioną kasę, to na coś naprawdę ponadczasowego. Ja tak robię. Po tej lekturze i (mam nadzieję) obejrzeniu polecanych przeze mnie filmów, będziecie wiedzieć, co to znaczy złożyć komuś propozycję nie do odrzucenia, o co chodzi z głową konia w łóżku, dlaczego paryskie tango wzbudza dreszcze, jak pewna maska zyskała status kultowej i jaki film o wojnie jest najlepszy na świecie. Usiądźcie więc teraz wygodnie, weźcie do ręki moją krótką książkę o miłości i zacznijmy razem wspólną i pełną emocji podróż w świat filmowej wyobraźni. Będziecie się śmiać i płakać. Zabije Wam mocniej serce, będziecie się bać, wzruszać i zastanawiać. Zaczynamy! Kamera. Akcja. Start!  

Gwiezdne wojny. Nowa Nadzieja

Część IV (1977, premiera polska 1979)

Użyj mocy.

  Reżyseria: George Lucas Obsada: Mark Hamill – Luke Skywalker Harrison Ford – Han Solo Carrie Fisher – Księżniczka Leia Organa Alec Guinness – Obi-Wan Kenobi David Prowse – Darth Vader   Nagrody: Oscar            Najlepsza muzyka oryginalna John Williams                     Najlepsza scenografia John Barry, Leslie Dilley,                     Norman Reynolds, Roger Christian                     Najlepsze efekty specjalne John Stears, John Dykstra, Richard                     Edlund, Grant McCune, Robert Blalack                     Najlepsze kostiumy John Mollo                     Najlepszy dźwięk Bob Minkler, Derek Ball, Don MacDougall,                     Ray West                     Najlepszy montaż Marcia Lucas, Paul Hirsch, Richard Chew Oscar            Nagroda Specjalna – Nagroda za specjalne osiągnięcia                     Benjamin Burtt Jr. za efekty dźwiękowe (za kreację głosów                     obcych, stworzeń i robotów)   Złote Globy   Najlepsza muzyka John Williams   BAFTA         Nagroda im. Anthony’ego Asquitha za najlepszą muzykę                     filmową John Williams                     Najlepszy dźwięk Ben Burtt, Bob Minkler, Derek Ball,                     Don MacDougall, Gene Corso, Gordon Davidson, Les Fresholtz,                     Michael Minkler, Ray West, Richard Portman, Robert R.                     Rutledge, Sam F. Shaw   Mam dziewięć lat. To mój pierwszy samodzielny wypad do kina. Jestem bardzo wysoka jak na swój wiek, wyglądam „staro”, więc łatwo oszukać obsługę, że mam skończone dwanaście lat. Idę na Gwiezdne wojny do Ochoty. Teraz jest tam teatr, a wtedy było fajne kino. Niedaleko mojego domu. Ten film to podobno fajna kolorowa bajka. Idealna na tak ważny, samodzielny wypad. Sama jadę tramwajem, dokładnie odliczam, na którym przystanku wysiąść. Ten moment, kiedy kupuję bilet, cała w strachu, że ktoś jednak mnie zapyta, ile mam lat, i nie pozwoli wejść na salę. Udało się. Chowam bilet w spoconych z emocji dłoniach. Te przywileje wysokiego wzrostu. I wyglądania „staro”. Aż dziw mnie dziś bierze, że kiedyś z premedytacją dodawałam sobie lat. To zabawne, ale wciąż pamiętam, że miałam wtedy na nogach całkiem nowe chińskie tenisówki. Białe. Czyściutkie. Pamiętacie te białe tenisówki, które były szczytem marzeń, kupowane w sportowych sklepach, jeśli człowiek miał szczęście i zdążył, kiedy coś „rzucili”? Właśnie takie tenisówki miałam. Szybko się rozpadały, brudziły jak diabli, ale były marzeniem wielu dziewczynek, w tych pozornie zabawnych i dzisiaj wspominanych z nostalgią latach komunizmu. Miałam też na sobie stanowczo za dużą kurtkę, którą mama kupiła mi na bazarze z ciuchami. Rzadko wtedy miało się coś we właściwym rozmiarze. Zapobiegliwe matki kupowały dla potomstwa gdzie się dało za duże ubrania. Żeby „rosły” razem z dzieckiem. A kupując ciuchy z paczek, brało się, co wpadło w ręce, bez żadnego kręcenia nosem. Tę szpanerską kurtkę nosiłam długie lata, była dżinsowa i miała zagraniczne naszywki. Przecież na wyjście do kina musiałam się ładnie i modnie ubrać. Sala kinowa, numerowane miejsca i niewygodny fotel. To cudowne, że kiedy dzieją się w naszym życiu ważne rzeczy, nie zdajemy sobie sprawy z ich epokowego znaczenia. Nie reżyserujemy nic. Ale potem, po latach, nagle do nas dociera, że „działa się historia”. To był ten moment. Przed filmem leciała kronika filmowa. Dzisiaj zamiast tego są nudne i męczące reklamy, wtedy przed każdym seansem widzowie oglądali zbiór wydarzeń z ostatnich tygodni, z Polski i ze świata. A potem TEN moment. „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…”. Nawet dzisiaj, gdy widzę ten napis na ekranie, a potem słyszę pierwsze akordy muzyki skomponowanej przez Johna Williamsa, ciarki mnie przechodzą. Podczas projekcji wersji cyfrowej filmu, na specjalnym pokazie w Sali Kongresowej w latach dziewięćdziesiątych, miałam łzy w oczach, kiedy rozbrzmiała muzyka. Znowu byłam małą dziewczynką. Wtedy, dla pyskatej smarkuli, obdarzonej nawet zbyt bogatą wyobraźnią, na co narzekali i rodzice, i nauczyciele, to było jak wymarzony początek bajki. Logo Gwiezdnych wojen i zarys historii, która zaraz się zacznie. Ciary. Genialna muzyka. A potem coś, co zdefiniowało moje dzieciństwo i zapoczątkowało miłość do oglądania filmów w ciemnej sali. Ten moment, kiedy przy dźwiękach wówczas ogłuszającej muzyki, znad mojej głowy, zza moich pleców, nadlatuje ogromny statek Imperium. Takich chwil nie zapomina się nigdy. Takie, wcale nie przesadzam, momenty definiują nas na zawsze. Wtedy właśnie zakochałam się w kinie. Bo zobaczyłam coś, czego nawet ja, dziewczynka z ponadnormatywną i nieposkromioną wyobraźnią, wyobrazić sobie nie mogłam. To było cudowne. To, i cudne dwa roboty, z R2-D2 na czele (marzyłam, żeby mieć taką figurkę do zabawy), szacowny Ben Kenobi, ta chwila, kiedy pierwszy raz zobaczyłam na ekranie miecz świetlny i Lorda Vadera albo usłyszałam zdanie o przejściu na złą stronę mocy. Ten niezapomniany moment, gdy widzę po raz pierwszy Hana Solo… Wiele lat później dane mi było przeprowadzić wywiad z Harrisonem Fordem i opowiedziałam mu oczywiście, jakim był dla mnie w dzieciństwie wielkim bohaterem, bo zawsze lubiłam niegrzecznych chłopców. Takie chwile można mnożyć. Mówiąc górnolotnie (może zbyt górnolotnie, jak na tekst o Gwiezdnych wojnach), wyszłam z kina innym człowiekiem, ale z tego, co się na sali kinowej wydarzyło, zdałam sobie sprawę parę dobrych lat później, kiedy z filmem związałam swoje życie na poważnie. Pamiętam, że w domu opowiadałam do upadłego o zabawnym robocie, który był jak wielkanocne jajko, wydawał z siebie dziwne i zabawne dźwięki, i o tym, że były miecze świetlne, Lord Vader w masce i z dziwnym głosem i że widziałam coś niesamowitego. Nie znalazłam zrozumienia. Moja biedna matka uważała, że zmyślam. Koloryzuję. Jak zwykle. Po latach zobaczyła wreszcie ten film na DVD i zapytała tylko: „Ale o co ten dym?”. Cóż, ta straszliwa różnica pokoleń. Kiedy więc ktoś w moim towarzystwie ostentacyjnie podśmiewa się ze słabości niektórych do mieczy świetlnych, maski Vadera czy figurek robotów stojących na biurkach u zacnych krawaciarzy, myślę sobie, że miałam cudowne dzieciństwo, choćby dlatego, że obejrzałam w odpowiednim momencie Gwiezdne wojny właśnie. Że ten film mnie określił, bez przesady, na całe życie. I cholernie się z tego cieszę. Znam dorosłych ludzi, którzy mają w domu, w szafie między eleganckimi garniturami, schowany miecz świetlny albo replikę hełmu Lorda Vadera. Serio. Nie dziwię się. Trzymałam w ręku miecz świetlny i wiem, że daje moc. A teraz nazwijcie mnie idiotką. Oglądałam ten film całą masę razy. I co? Za każdym razem siedzę zapatrzona, pełna wrażeń, z obudzonym we wnętrzu dzieckiem, które ten film kocha. To pierwszy film, po którym, do czego dzisiaj przywykliśmy, zrobiono całą masę zabawek, gadżetów, gier – Lucas wcześnie odkrył, że widzowie marzą, by mieć coś z tego, co widzieli na ekranie u siebie w domu. To może być plakat, koszulka albo miecz świetlny. I zarabia się na tym ogromne pieniądze. Zresztą Lucas prawa do wszelkich gadżetów dostał od studia bez najmniejszego problemu. Podobno 20th Century Fox do dzisiaj pluje sobie w brodę. Słusznie. Ten film był przełomowy z wielu powodów – średnia wieku ludzi pracujących na planie, przy efektach specjalnych i dekoracjach, inżynierów i animatorów, wynosiła według Lucasa jakieś dwadzieścia cztery lata. Niewielu z branży wierzyło w ten film. Po pierwszej projekcji, dla producentów i kolegów, Lucas został schłostany, tylko Spielbergowi się podobało. Nic dziwnego, on też ma duszę dzieciaka. Lucas po pokazie był załamany, chorował na astmę, miał wszystkiego dosyć i niemal się poddał. Znowu żałował, że nie robi pornosów – „zero problemów z plenerami, jak ci się pokój nie podoba, wynajmujesz inny”. Gwiezdne wojny to również fenomen w kontekście liczby (oraz jakości) napisanych na jego temat książek i naukowych opracowań. Interpretacje są przeróżne, od chrześcijańskiej, poprzez metafizyczne, po new age. Dla każdego coś miłego. Czy radzę to czytać? Jak ktoś chce, proszę bardzo. Ale sam film jest sto razy lepszy niż kolejna jego interpretacja, o której nie ma pojęcia sam Lucas. Wierzcie mi. To prosta historia: jest chłopak obdarzony wielką mocą, z której nie zdaje sobie sprawy, jest wysoko urodzona dziewczyna w potrzebie i jest Mistrz, który naprowadzi chłopaka na właściwą drogę. Dziewczyna zostanie uratowana przy pomocy pewnego brutala, mimo zakusów złych mocy. Ale złe moce nie powiedziały ostatniego słowa. Schemat, który wszyscy znają, został ubrany w kostium science fiction. I świat oszalał. Ta obsada… Wejść do historii kina, stać się legendą po jednym „zaledwie” filmie. Im się to udało. Mark Hamill, dzięki roli Luke’a Skywalkera stał się idolem dekady. Serio. To były czasy, kiedy jeden film kreował gwiazdy pokoleniowe, do tego globalne. Gwiazdor oper mydlanych wszedł tą jedną rolą do historii filmu. Prawdziwy szczęściarz, choć za wiele szczęścia na planie filmów, w których grał, nie miał, na drodze zresztą też – w wyniku wypadków, jakim uległ, musiał poddać się wielu operacjom plastycznym. I teraz jego wygląd nie jest już dziełem natury, ale skalpela chirurga. Dobrze, że nie trafił na partacza. Carrie Fisher zawdzięcza filmowi sławę i nałogi oraz depresję. Opisała to wszystko dokładnie w swoich książkach. Córka aktorów, Eddiego Fishera i Debbie Reynolds, wychowana w Hollywood, znała ten biznes od podszewki, co jednak nie uchroniło jej przed klęską. Zagrała w Gwiezdnych wojnach po castingu, choć do roli brano pod uwagę raczej Sissy Spacek i Jodie Foster. Leę grała aż w trzech częściach sagi i jest to najbardziej znana jej rola. Znacznie lepiej niż aktorka sprawdziła się natomiast jako pisarka. Jej autobiograficzna, opowiadająca o rywalizacji między matką i córką, książka Pocztówki znad krawędzi (1987) stała się światowym bestsellerem. W świetnym filmie pod tym samym tytułem zagrały Meryl Streep i Shirley MacLaine (1990). W sumie Fischer napisała kilka powieści, jest też ambasadorem ludzi chorujących na chorobę dwubiegunową, na którą cierpi od lat; jest jedną z tych znanych osób, które z klasą i mądrością opowiadają innym o swojej chorobie. Harrison Ford… Jak ja się w nim kochałam! I zostało mi do dzisiaj. Pospolity rzezimieszek, doskonały pilot, niezły spryciarz lubiący alkohol, panienki i nudę. No i pieniądze, bo przynajmniej na początku pomaga Luke’owi wyłącznie dla kasy. Taki jest Han Solo. Żywy dowód na to, że zawsze najbardziej kochamy słodkich brutali. Gdyby nie ten film, pewnie bardziej znany byłby jako stolarz, ale przyjaźń z Lucasem miała swoje wymagania. Bowiem to Lucas postawił na niego już parę lat wcześniej, dając mu rolę w Amerykańskim graffiti. Rola Hana Solo uczyniła z Forda megagwiazdę, choć podobno, relacje na ten temat są różne, wahał się ją przyjąć. Wtedy nikt nie traktował poważnie filmów science fiction. To nie była żyła złota. Jeszcze. Seriale telewizyjne pokazujące superbohaterów science fiction były idealną szufladką, z której grający tych bohaterów aktorzy nie mogli się wydostać do końca życia. Ford bardzo się tego bał. Ale Lucas, który miał na niego, jak widać, dobry wpływ, przekonał kumpla. I dobrze. Podobno Ford po zagraniu w Powrocie Jedi prosił, aby uśmiercono jego bohatera, ale Lucas stanowczo odmówił. W sumie Ford zagrał w czterech częściach sagi, w tym w ostatniej, której premiera przewidziana jest na grudzień 2015 roku. Ze zwiastuna wiemy, że jego niebieskie oczy lśnią tak samo, jak w roku 1977. Na koniec Obi-Wan Kenobi, czyli Alec Guinness, jeden z tytanów światowego aktorstwa, stawiany w jednym rzędzie obok Laurence’a Oliviera i Johna Gielguda. Tutaj jako nauczyciel Luke’a, jego przewodnik, mentor. Trzeba przyznać, że kiedy się to ogląda, widać lekką różnicę klasy i poziomu w graniu. No, ale poza Guinnessem na planie przeważali młodzi, aspirujący do sławy aktorzy. On był tam jak wzór metra. Mogli go tylko podziwiać. No i Chewbacca, którego podobno inspiracją był pies Lucasa o imieniu Indiana. Cokolwiek to było, było wielkie, urocze i obdarzone ogromnym wdziękiem.   Pamiętacie te teksty? Drogi naszych losów rozchodzą się. Moc będzie z tobą już na zawsze! Obi-Wan Kenobi Wspaniała dziewczyna! Mam ochotę ją zabić, ale zaczyna mi się podobać! Han Solo Użyj Mocy, Luke. Obi-Wan Kenobi   A ten dialog? Księżniczka Leia Organa: To nie koniec. Han Solo: Dla mnie tak, siostro. Nie służę ani rewolucji, ani tobie. Robię to dla pieniędzy. Luke Skywalker: Wiedziałem, że wrócisz! Han Solo: Też chcę wejść do historii! Luke Skywalker: Więc nie tylko pieniądze?   Sto dwadzieścia jeden minut czystej radości. Sto dwadzieścia jeden minut, które zmieniły kino i sposób jego sprzedaży.

5x2 Pięć razy we dwoje

(2004)

To koniec. I nie ma nic do dodania.

Reżyseria: François Ozon Obsada: Valeria Bruni Tedeschi – Marion   Stéphane Freiss – Gilles   Siedemnasty lutego 2003 roku. Gabinet prawnika. Chłodny i bezduszny. Pomieszczenie, w którym zmęczeni ludzie zamykają za pomocą prawa i smętnych paragrafów pewien etap swojego życia. Adwokat spokojnym, jednostajnym głosem czyta warunki rozwodu między Marion i Gillesem. Odczytuje ustalenia w kwestii nazwiska, wspólnego majątku i mieszkania, małżonkowie odwołują też wzajemne pełnomocnictwa do polis na życie, na koniec omawiają kwestię opieki nad ich jedynym synem, Nicholasem. Koszty rozwodu dzielą na pół, podobnie jak koszty honorariów prawników. To wszystko. Tak to się kończy. Potem oboje, z papierami rozwodowymi w kieszeni, pójdą do obskurnego hotelu, do pokoju z wielkim łóżkiem, które gościło niejedną kochającą się na pożegnanie parę. Nie ma mowy o romantycznym nastroju, jest smutno i lepko, brudnawo, ale on rozbiera się pospiesznie, ona zaś po dłuższej chwili wychodzi z łazienki owinięta ręcznikiem. Jakby się wstydziła. On wtedy zapyta, czy przytyła. Tak, tej miłości już nie ma. „Nie powinnam była tu przychodzić. Bezsens”, powie Marion. Chce wyjść, ale Gilles napiera. Dochodzi do brutalnej sceny seksu wbrew woli Marion, choć pozwala w końcu Gillesowi zrobić to, po co tutaj oboje dobrowolnie przyszli. Ona potem popłacze w łazience, szybko się ubierze, a przed rozstaniem on jeszcze zapyta: „Nie brakuje ci tego?”. Gilles chce wiedzieć, czy Marion kogoś ma, czy to coś poważnego, a ona zapyta tylko o Christine. Gilles jest wyraźnie zmieszany. Czyli to on ma coś „za uszami”. To on zdradził? „Cieszę się, że to załatwione”, mówi Marion, kiedy nerwowo szykuje się do wyjścia, jakby nie mogła wytrzymać w tym pokoju ani chwili dłużej, Gilles powie jej, że dała się po prostu „wydmuchać”, że wygrała, ale też nagle ku jej zaskoczeniu zapyta, czy mogą do siebie wrócić. Nie, nie mogą. Jej twarz mówi wszystko. Mężczyźni podczas rozstania tak rzadko zachowują się z klasą… Tak kończy się miłość dwojga ludzi. Tak bywa, nie tylko we francuskich filmach, ale i w życiu. Ale paradoksalnie, na brudnym i obskurnym hotelowym korytarzu, którym idzie samotna, świeżo rozwiedziona i niemal zgwałcona przez byłego męża młoda kobieta, ten film dopiero się zaczyna. Cofamy się w czasie. Znamy finał, a teraz przekonamy się, jak do tego doszło, dlaczego oni tak się od siebie oddalili. A może nigdy nie byli blisko? Widzimy scenę z ich ładnego, typowego mieszczańskiego domu w Paryżu, jakiś rok wcześniej, kiedy między Marion i Gillesem już się psuje. Jest pewien nerw, są niedopowiedzenia, jakby coś wisiało w powietrzu; ona pracuje, a on siedzi w domu i opiekuje się synem. Kiedy przychodzą do nich znajomi geje, Gilles ostentacyjnie, po winie i blancie, opowiada przy stole o tym, jak z Marion poszli na orgię seksualną i tam, kiedy ona patrzyła, uprawiał seks z mężczyznami i kobietami. Potem on patrzył, jak ona zmysłowo tańczy ubrana w obcisłą czarną sukienkę z dekoltem. W łóżku zasypiają od razu. Zero bliskości. Kolejny krok w przeszłość. Marion rodzi, poród jest przedwczesny, jej i synkowi grozi niebezpieczeństwo. Gilles w tym czasie bardzo skutecznie udaje, że go nie ma. Ma wyłączony telefon, nie odpowiada na wiadomości, nie jedzie do szpitala. Zwyczajnie stchórzył. Pod koniec dnia dociera w końcu do szpitala, gdzie rozmawia jedynie z teściami – też skłóconymi i niemogącymi na siebie patrzeć. Nie odwiedza żony. Marion jest sama z potwornym bólem po cesarskim cięciu, ze strachem o przyszłość, z ględzącą matką, nerwowym i stanowczo w tych okolicznościach przesadzającym z ironią ojcem, i dzieckiem zbyt małym, by ośmieliła się je dotknąć. A mąż zadzwoni do niej dopiero w nocy, po nerwowym wypaleniu w samochodzie papierosa. Gadka szmatka, jakby rozmawiali o tym, co ugotować na obiad, a nie o tym, że zostali rodzicami… Potem ich ślub, z pewnym ciekawym dla Marion incydentem nad jeziorem, i wakacje, podczas których się poznali. To wszystko podzielone włoskimi, ckliwymi piosenkami o miłości, przy akompaniamencie których niejedna miłość się zaczęła, a tutaj, paradoksalnie, oglądamy podzieloną na etapy historię jej końca. Te piosenki są jak smutny kontrapunkt do rzeczywistości na ekranie. Fajne formalne zagranie, które sprawia, że 5x2 nie jest kolejną łzawą opowieścią o tym, jak dwoje ludzi się poznało, pokochało (albo tak im się tylko wydawało), mieli dziecko, mieszkanie, wspólne kolacje i pełnomocnictwa do polisy na życie, ale potem – w następstwie szeregu wydarzeń i obopólnych błędów – wylądowali w gabinecie prawnika od rozwodów. Francuskie kino obyczajowe ma tę zaletę, że umie opowiadać o relacjach międzyludzkich w sposób prosty (ale nie prostacki), ciekawy (bez ostentacji) i odważny (czasem nawet na granicy szarży, szczególnie w kwestii erotyki). Tak jest tutaj, bo reżyser, François Ozon, słynie z odwagi w podejmowaniu decyzji formalnych i obsadowych. Kluczem do niewątpliwego sukcesu filmu (obok ciekawej formy) jest bowiem obsada. W roli Marion – Valeria Bruni Tedeschi, jedna z lepszych aktorek francuskich, obdarzona niepokojącą i oryginalną urodą, coś jakby Gillian Anderson, Kate Winslet i Cate Blanchett w jednym. Piękne połączenie. No i z jakim wdziękiem, jak zmysłowo pali papierosy, wręcz szkoda, że ostatnio tak mało na ekranie się pali. Wiem, że to niezdrowe, ale za to naprawdę fotogeniczne… Jako Marion jest wspaniała, ma się wrażenie, że tę postać grają dwie aktorki o innym ładunku emocjonalnym – szczególnie kiedy porówna się sceny porozwodowe z początkiem związku – ogromny, mistrzowski skok emocjonalny, wyraz oczu, twarzy, dosłownie inna kobieta, na początku rozkwitająca, seksowna, zmysłowa, a na koniec przegrana, zmęczona, pozbawiona refleksji. Znakomita, autentyczna rola, wybornie plastycznej i inteligentnej aktorki. Bruni Tedeschi regularnie gra w filmach, jej biografia robi wrażenie, grała między innymi w Czasie, który pozostał Fran­çois Ozona, Monachium Stevena Spielberga czy Kapitale ludzkim Paola Virzì. Gillesa zagrał Stéphane Freiss, przystojny, uwodzicielski, seksowny. Wyraźnie w cieniu swojej filmowej żony, choć w epizodzie związanym z narodzinami syna naprawdę dobry. To wielka rzecz tak autentycznie zagrać paraliżujący strach mężczyzny, niepewność przed nowym etapem życia, którego nie da się cofnąć. Na świat przychodzi dziecko, wszystko dzieje się nagle i nieodwracalnie. Oto człowiek, którego powoli zaczyna przerastać scenariusz napisany przez życie, i ta prawda sączy się do jego głowy minuta po minucie. Nie ma odwrotu. Tę subtelną historię, narysowaną delikatną i intymną kreską powinien zobaczyć każdy, kto myśli, że związek jest „na zawsze”. 5x2 z bezpretensjonalną lekkością i w prosty sposób, ale bez kadzenia pokazuje, jak ulotna jest ta pewność. I jak niewiele potrzeba, aby wszystko skutecznie zepsuć i skończyć z papierami rozwodowymi w kieszeni. Można ten film oglądać wiele razy, bez znużenia i bolesnej przewidywalności, zawsze znajdując dla siebie coś nowego. Kiedy niedawno go oglądałam, najbardziej polubiłam epizod ze ślubu. Przekonajcie się sami, o czym mówię.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj