***
Dalsza jazdy wzdłuż brzegu rzeki Cohocton minęła bez niespodzianek i kompania zatrzymała się przy ufortyfikowanym moście w cieniu skalnego zbocza i szarych murów klasztoru-fortecy. Płócienne namioty rozkwitły niczym brudnobiałe kwiaty na błotnistym polu, z wozów zdjęto oficerskie pawilony. Grupy łuczników wykopały doły pod ogniska i latryny, a pachołkowie i towarzyszący kompanii rzemieślnicy i markietanie, zbiegli chłopi pańszczyźniani, prostytutki, słudzy, wolni mężczyźni i kobiety rozpaczliwie szukający swojego miejsca na świecie, wspólnymi siłami ustawili ciężkie drewniane płoty służące jako tymczasowe mury. Poganiacze, stanowiący ważną część każdej kompanii, uzupełnili luki ciężkimi wozami. Wbito paliki i przeciągnięto pomiędzy nimi liny do wiązania koni. Rozstawiono straże. Strażnik bramy fortecy w ostentacyjny sposób odmówił wpuszczenia najemników. Nie spodziewali się innego przyjęcia. Nawet teraz zatwardziali profesjonaliści oceniali wysokość murów i prawdopodobieństwo ich zdobycia. Dwóch łuczników weteranów – Kanny, kompanijny mądrala, i Serant, który nigdy nie przestawał jeść – stali przy niedawno wzniesionej drewnianej bramie obozu i rozważali możliwość poużywania sobie w dormitorium. Kapitan z uśmiechem odebrał ich pozdrowienia, wjeżdżając na stromą żwirową drogę, która wiodła zakosami z ufortyfikowanego miasta u stóp wzgórza do bramy fortecy. Na dziedzińcu chorąży, marszałkowie i sześciu najlepszych kopijników zsiadło na cichą komendę z koni i stanęli przy nich. Giermek trzymał basinet kapitana z długimi piórami, a sługa jego miecz bojowy. Był to imponujący pokaz i stanowił dobrą reklamę – idealnie, gdyż kapitan widział głowy w każdym oknie i drzwiach, które wychodziły na dziedziniec. Wysoka zakonnica w niebieskawoszarym habicie – kapitan odsunął od siebie mimowolne wspomnienie zwłok w drzwiach domostwa – sięgnęła po wodze jego wierzchowca. Druga skinęła ręką. Żadna się nie odezwała. Kapitan z zadowoleniem zobaczył, że pomimo deszczu Michael elegancko zsiadł z konia i zajął się Grendelem, nie odsuwając zakonnicy z drogi. Uśmiechnął się do zakonnic i poszedł za nimi przez dziedziniec ku zdobionym drzwiom, ciężkim od wykutych w zawijasy żelaznych zawiasów, z rzeźbionymi płycinami. Na północy gmach dormitorium wznosił się za trzema niskimi szopami, prawdopodobnie kuźnią, farbiarnią i gręplarnią, przynajmniej tak mówił mu nos. Od południowej strony stała kaplica – zbyt krucha i piękna na tle fortyfikacji – a obok niej, na miarę kosmicznej ironii, długa, niska, kryta łupkiem stajnia. Pomiędzy rzeźbionymi dębowymi podwojami kaplicy stał jakiś mężczyzna, ubrany w czarny habit przepasany srebrnym sznurem. Był wysoki i wręcz karykaturalnie chudy, i miał ręce pokryte starymi bliznami. Kapitanowi nie spodobały się jego oczy, niebieskie i płaskie. Mężczyzna był nerwowy, unikał jego spojrzenia – i był wyraźnie zły. Kapitan oderwał wzrok od kapłana i ocenił bogactwa zakonu okiem lichwiarza, który szacuje potencjalnego klienta. O zamożności konwentu świadczyły schludne stajnie z krzemienia i granitu z pasami glazurowanej cegły, brukowany dziedziniec, kryte miedzią dachy i ołowiane rury odprowadzające deszczówkę do cysterny. Dziedziniec mierzył trzydzieści kroków – był równie duży jak te we wszystkich zamkach, w których mieszkał jako chłopiec. Ściany wznosiły się pionowo – za nim zewnętrzny mur kurtynowy, przed nim klasztor, wieże na każdym rogu; wszędzie wilgotny kamień i wilgotny ołów, śliskie od deszczu kocie łby; spłowiała czarna sutanna księdza i niefarbowana wełna peleryny zakonnicy. Wszystkie odcienie szarości, pomyślał i uśmiechnął się, gdy szedł po schodach ku masywnym drzwiom klasztoru, które otworzyła druga milcząca siostra zakonna. Poprowadziła go w głąb sali – wielkiej sali oświetlonej przez witrażowe okna umieszczone wysoko w ścianach. Przeorysza niczym królowa zasiadała na dużym krześle na podwyższeniu pod północną ścianą, w szacie, której szarość miała tylko tyle koloru, żeby wydawała się blada, lekko lawendowa w świetle wpadającym przez wielobarwne szybki. Wyglądała na kobietę, która kiedyś musiała być bardzo piękna – i wciąż była, nawet w średnim wieku, choć jej piękno tkwiło w czymś więcej niż twarzy, osłoniętej przez podwikę i barbet. Jej postawa była bardziej niż szlachetna czy wyniosła. Była rozkazująca, wyrażająca pewność siebie w sposób typowy jedynie dla wielkich tej ziemi. Kapitan zauważył, że zakonnice słuchają jej ze skwapliwością zrodzoną albo ze strachu, albo z przyjemności służenia. Zastanawiał się, z którego powodu. – Droga do nas zajęła ci długi czas – powiedziała tytułem powitania. Pstryknęła palcami i skinęła na dwie służące, żeby przyniosły tacę. – Jesteśmy sługami bożymi... nie przyszło ci na myśl, że mógłbyś zdjąć zbroję przed wejściem do mojej sali? – zapytała. Rozejrzała się, pochwyciła spojrzenie nowicjuszki, uniosła brew. – Przynieś stołek kapitanowi – poleciła. – Nie wyściełany. Mocny. – Noszę zbroję codziennie – wyjaśnił kapitan. – Wiąże się z moją profesją. Sala była wielkości dziedzińca, z wysokimi witrażowymi oknami umieszczonymi blisko stropu i z masywnymi drewnianymi belkami, które poczerniały ze starości i od sadzy. W pięknie tynkowanych i pobielonych ścianach znajdowały się nisze, a w nich stały posągi świętych. W dwóch leżały drogocenne księgi, wyraźnie wystawione na pokaz, żeby zrobić wrażenie na gościach. Echo głosów niosło się po sali, w której panował chłód większy niż na wilgotnym dziedzińcu. W kominku nie płonął ogień. Słudzy przynieśli wino i przeorysza sączyła je z kubka, gdy ustawiali stolik przy łokciu kapitana. Stał trzy stopy niżej niż jej krzesło. – Może jednak twoja zbroja nie jest konieczna w klasztorze? – zapytała. Uniósł brew. – Widzę fortecę. To przypadek, że są w niej zakonnice. Skinęła głową. – Gdybym rozkazała pojmać cię moim ludziom, czy twoja zbroja by cię ocaliła? – zapytała. Nowicjuszka, która przyniosła mu stołek, była urodziwa i patrzyła na niego z zaciekawieniem, poruszając się z rozwagą wojownika albo tancerza. Obrócił głowę, żeby pochwycić jej spojrzenie, i poczuł jej moc; zobaczył, że jest nie tylko ładna. Postawiła za nim ciężki drewniany stołek. Kapitan z rozmysłem delikatnie dotknął jej ramienia i sprawił, że się odwróciła. Stanął plecami do przeoryszy. – Dziękuję – powiedział, patrząc z wyrachowanym uśmiechem w jej oczy. Była wysoka, młoda i pełna wdzięku, z szeroko osadzonymi oczyma w kształcie migdałów i długim nosem. Nie piękna, ale przykuwała uwagę. Pokraśniała. Rumieniec wędrował jak ogień z policzków w dół pod grubą wełnianą szatę. Osiągnąwszy cel, obrócił się w stronę przeoryszy. Zastanawiał się, dlaczego przeorysza umieściła taką ponętną nowicjuszkę w zasięgu jego ręki. – Gdybym postanowił zaatakować twój klasztor, czy twoja pobożność by cię ocaliła? – zapytał. Wybuchła gniewem. – Jak śmiesz odwracać się do mnie plecami? – zapytała. – A ty, Amicjo, wyjdź. Kapitan pożera cię wzrokiem. Uśmiechał się. Pomyślał, że jej gniew jest udawany. Spojrzała mu w oczy i przymrużyła powieki, po czym złożyła ręce, jakby zamierzała się pomodlić. – Szczerze mówiąc, kapitanie, modliłam się bez końca, prosząc o radę, co mam począć. Sprowadzanie ciebie do walki z Dziczą przypomina kupowanie wilka, żeby pilnował owiec. – Patrzyła mu w oczy. – Wiem kim jesteście. – Doprawdy? Tym lepiej, pani. Czy w takim razie przystąpimy do interesów? Gdy już wymieniliśmy uprzejmości? – Ale jak mam się do ciebie zwracać? Jesteś dobrze urodzony, wnosząc z sarkastycznej pozy. Mój szambelan... – Nie miał dla mnie miłego imienia, prawda, pani? – Pokiwał głową. – Możesz mnie zwać kapitanem, to w zupełności wystarczy. – Z wdziękiem skłonił głowę. – Nie podoba mi się, jak nazwał mnie twój szambelan. Bourc. Sam zwę się Czerwonym Rycerzem. – Wielu mężczyzn nosi takie miano – powiedziała. – Syn z nieprawego łoża jest... – Przeklęty przez Boga zanim się urodzi. Czyż nie, pani? – Próbował pohamować złość, która przyciemniła mu policzki jak rumieniec. – Jakże uczciwe. Jakże sprawiedliwe. Przez chwilę patrzyła na niego z grymasem niezadowolenia, zirytowana tak, jak starszych ludzi często złoszczą młodzi, kiedy za bardzo pozują. Przejrzał ją w okamgnieniu. – Wydaję się zbyt mroczny? Czy powinienem dodać szczyptę heroizmu? – zapytał nieco wyniośle. Zmierzyła go wzrokiem. – Spowijając się mrokiem, ryzykujesz, że po prostu wydasz się nudny. Ale masz dość rozumu, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz wiedzieć, chłopcze, jest jeszcze dla ciebie nadzieja. A teraz przejdźmy do interesów. Nie jestem bogata... – Nigdy nie spotkałem nikogo, kto przyznałby się do bogactwa. Albo że zawsze jest wyspany. – Więcej wina dla kapitana – warknęła przeorysza do siostry, która strzegła drzwi. – Mimo to mogę ci zapłacić. Nęka nas coś z Dziczy. W tym roku zniszczyło dwie moje farmy i jedną w ubiegłym. Z początku... z początku mieliśmy nadzieję, że to odosobnione wypadki. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Dłużej nie można w to wierzyć. – Trzy farmy w tym roku – poprawił kapitan. Wsunął rękę do sakiewki, zawahał się przed wyjęciem łańcuszka z amuletem liścia. Wyjął krzyż wykładany perłami. – Na rany Chrystusa! – zawołała przeorysza. – Najświętsza Mario Panno, weź ją pod swoją obronę. Siostra Hawizja! Czy ona... – Nie żyje. I jeszcze sześć trupów leżało w ogrodzie. Twoja zacna siostra zginęła, próbując chronić tych ludzi. – Była głębokiej wiary – powiedziała przeorysza. Oczy miała suche, ale głos jej drżał. – Nie wolno ci z niej szydzić. Kapitan ściągnął brwi. – Nigdy nie szydzę z odwagi, pani. Stawienie czoła czemuś takiemu bez broni... – Wiara była jej bronią przeciwko złu, kapitanie. – Przeorysza pochyliła się w jego stronę. – Czy była dość silna, żeby powstrzymać stworzenie z Dziczy? Nie, nie była – rzekł cicho kapitan. – Nie będę się wypowiadać na temat zła. Przeorysza podniosła się gwałtownie. – Jesteś ateistą, prawda, kapitanie? Kapitan znów marszczył brwi. – Debata teologiczna niewiele wniesie, pani. Twoje ziemie przyciągnęły groźną istotę, wroga Człowieka. Rzadko polują samotnie, zwłaszcza tak blisko Dziczy. Chcesz, żebym się ich pozbył. I tego dokonam. W zamian ty mi zapłacisz. To wszystko, co jest dla nas ważne. Przeorysza usiadła, jej ruchy zdradzały wzburzenie i złość. Kapitan czuł, że jest wytrącona z równowagi, że śmierć zakonnicy to dla niej osobisty cios. Przecież też była dowódcą kompanii, tyle że zakonnic. – Nie jestem przekonana, czy angażowanie cię jest właściwą decyzją – powiedziała. Kapitan pokiwał głową. – Może nie, pani. Ale po mnie posłałaś i jestem tutaj. – Mimo woli ściszył głos i mówił łagodnym tonem. – Czy to pogróżka? – zapytała. Zamiast udzielić odpowiedzi, kapitan znowu sięgnął do sakiewki i wyjął pęknięty łańcuszek z małym liściem z emaliowanego na zielono brązu. Przeorysza się wzdrygnęła, jakby zobaczyła węża. – Znaleźli to moi ludzie – powiedział. Przeorysza odwróciła głowę. – Masz zdrajcę – dodał i wstał. – Ktoś strzelił siostrze Hawizji w plecy. Podczas gdy stawiała czoło czemuś strasznemu, czemuś bardzo, bardzo strasznemu. – Skinął głową. – Chciałbym się przejść po murach. W ten sposób będziesz miała czas na zastanowienie się, czy chcesz skorzystać z naszych usług, czy nie. – Zatrujecie nas. Ty i tobie podobni nie sprowadzają pokoju. Skinął głową. – Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale kompanię mieczy, pani. – Uśmiechnął się, przekręcając cytat z Pisma Świętego. – Nie czynimy przemocy. Rozprawiamy się z nią, gdy do nas przychodzi. – Nawet diabeł może cytować Pismo. – Nie wątpię, że przyłożył rękę do jego napisania – zripostował kapitan. Powstrzymała się od odpowiedzi. Patrzył, jak jej twarz się zmienia, gdy postanowiła nie ulegać jego prowokacji. Miał niejasne wyrzuty sumienia, że ją prowokuje, doskwierały mu jak ból nadgarstka po zbyt intensywnym fechtunku poprzedniego dnia. I, jak do bólu w nadgarstku, nie był przyzwyczajony do skruchy. – Powiedziałbym, że trochę za późno na myślenie o pokoju. – Uśmiechnął się szyderczo i zaraz spoważniał. – Moi ludzie są tutaj i od paru tygodni nie jedli porządnego posiłku ani nie mieli płatnego zajęcia. Nie bierz tego za groźbę, tylko za użyteczny strzęp informacji potrzebny ci do rozwikłania twojej zagadki. Poza tym uważam, że stworzenie, z którym macie do czynienia, jest znacznie gorsze niż sobie wyobrażasz. Powiem nawet, że jest znacznie gorsze niż ja sobie wyobrażałem. Jest wielkie, potężne, złe i bardzo inteligentne. I całkiem możliwe, że grasują dwa takie, nie jedno. Skrzywiła się. – Daj mi parę minut do namysłu – poprosiła. Skinął głową, ukłonił się, poprawił miecz u pasa i wrócił na dziedziniec. Jego ludzie stali jak posągi, ich szkarłatne tabardy żywo kontrastowały z szarym otoczeniem. Konie były niespokojne, choć tylko trochę, a ludzie jeszcze mniej. – Spocznij – powiedział. Wszyscy odetchnęli z ulgą, rozluźniając ramiona zmęczone dźwiganiem zbroi, poruszając biodrami posieczonymi przez kolczugi i kirysy. Michael okazał się najśmielszy. – Wchodzimy? – zapytał. Kapitan na niego nie spojrzał, bo zauważył otwarte okno po drugiej stronie dziedzińca i dostrzegł w nim twarz. – Jeszcze nie, mój skarbie. Jeszcze nie. – Posłał całusa w stronę okna. Twarz zniknęła. Ser Milus, jego primus pilus i chorąży, chrząknął. – Źle wróży interesom – skomentował. Jakby po namyśle dodał: – Panie. Kapitan rzucił na niego okiem i z powrotem popatrzył w okna dormitorium. – Przygląda się nam więcej dziewic – zaopiniował Michael – niż rozłożyło dla mnie nogi przez całe moje życie. Jehannes, starszy marszałek, pokiwał z powagą głową. – To znaczy jedna, Michaelu, czy może raptem dwie? Guillaume Longsword, młodszy marszałek, szczeknął swoim dziwnym śmiechem, jak foka z północnych zatok. – Druga mówiła, że była dziewicą – zakwilił prześmiewczo. – Przynajmniej mnie tak powiedziała! Jego głos, dochodzący spod zasłony przyłbicy, brzmiał trochę niesamowicie i przez chwilę niesamowitość wisiała w powietrzu. Ludziom niełatwo jest wymazać z pamięci koszmar, który niedawno oglądali. Wspomnienia zagrody wciąż były zbyt świeże, a głos młodszego marszałka jakoś je przywołał. Dlatego nikt się nie roześmiał. A raczej wszyscy parsknęli sztucznym, wymuszonym śmiechem. Kapitan wzruszył ramionami. – Postanowiłem dać naszej potencjalnej pracodawczyni trochę czasu do namysłu, niech rozważy swoją sytuację. Milus zaśmiał się szczekliwie. – Niech się poddusi we własnym sosie, co ułatwi wyśrubowanie ceny, tak? – zapytał. Wskazał głową drzwi kaplicy. – Tamten wyraźnie nas nie lubi. W drzwiach stał ksiądz. – Sądzisz, że jest półgłówkiem? A może rajfurem? – zapytał ser Milus. Bezczelnie wbił wzrok w kapłana. – Nie krępuj się, stary. Możesz się gapić do woli. Żołnierze zachichotali, a ksiądz wszedł do kaplicy. Michael wzdrygnął się, zaskoczony okrucieństwem w tonie chorążego, potem wystąpił do przodu. – Jaka jest twoja wola, panie? – Och – mruknął kapitan – ruszam na łowy. – Odwrócił się z lekko drwiącym uśmiechem, zrobił kilka kroków w stronę kuźni, skoncentrował się... i zniknął. Michael miał zdumioną minę. – Gdzie on się podział? – zapytał. Milus wzruszył ramionami, przesuwając ciężar kolczugi. – Jak on to robi? – zapytał Jehannes. Dwadzieścia kroków dalej kapitan wszedł do skrzydła dormitorium jakby miał ku temu wszelkie prawo. Michael się pochylił, chcąc zawołać, ale Jehannes położył mu rękę na ustach. – Nici z naszego kontraktu – powiedział Hugo. Popatrzył na chorążego i wzruszył ramionami pomimo ciężaru kolczugi. – Mówiłem ci, że jest za młody. Jehannes oderwał rękę od twarzy giermka. – Ma swoje sposobiki, ten bourc. – Lekko pokręcił głową, dając znak swoim ludziom. – Niech robi po swojemu. Jeśli załatwi nam ten kontrakt... Hugo parsknął i spojrzał na okno.
Strony:
- 1
- 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj