Świat znalazł się na krawędzi — gwałtowne zmiany w przyrodzie, choroby o zasięgu globalnym, konflikt nuklearny i powszechna bezpłodność zagrażają istnieniu gatunku ludzkiego. Bogata rodzina Sumnerów postanawia walczyć o przetrwanie, tworząc w Appalachach odizolowany ośrodek naukowy. Nadzieję na ratunek widzi w klonowaniu ludzi, ale po kilku pokoleniach planuje wrócić do naturalnych metod prokreacji. Gdy dojrzewają pierwsze klony, zaczynają się pojawiać poważne problemy. Eksperyment z wolna wymyka się spod kontroli...
Pełna napięcia i emocji, zapadająca w pamięć, zmuszająca do refleksji powieść. Przepięknie i wciągająco opowiada o losie rodziny, jednostki i społeczeństwa w ekoapokaliptycznej scenerii.
Rozdział 1
David nie cierpiał rodzinnych obiadów u Sumnerów. Zgromadzona przy stole rodzina rozmawiała o nim tak, jakby wcale go tam nie było. — Na pewno jada za mało mięsa. Patrz, jaki on mizerny. — Psujesz go, Carrie. Jeśli nie zjada obiadu, nie pozwalaj mu wychodzić na podwórko. Ty byłaś taka sama. — W jego wieku bez trudu ścinałem drzewo toporem. A on? Nie wyciąłby sobie nawet tunelu przez mgłę. David wyobrażał sobie, że jest niewidzialny, że niedostrzegalny dla innych unosi się ponad ich głowami. Zawsze ktoś musiał zapytać, czy David ma już dziewczynę, i niezależnie od tego, czy odpowiedź brzmiała „tak” czy „nie”, rozlegały się znaczące pochrząkiwania. Ze swego punktu obserwacyjnego niewidzialny David wymierzał pistolet laserowy w wuja Clarence’a, którego szczególnie nie lubił, ponieważ był on gruby, łysy i bardzo bogaty. Wuj Clarence miał zwyczaj maczać herbatniki w sosie, w syropie albo — i to najczęściej — w mieszaninie sorgo z masłem, którą bełtał na talerzu tak długo, aż wyglądała jak dziecięce gówienko. — I wciąż upiera się, że zostanie biologiem? Powinien pójść na akademię medyczną i rozpocząć praktykę u boku Walta. David wymierzał pistolet laserowy w wuja Clarence’a i wy cinał mu z brzucha zgrabny szpuncik, wskutek czego wuj wypły wał na zewnątrz i zalewał całe towarzystwo. — Davidzie! — Chłopak poderwał się, po czym znów opadł na krzesło. — Davidzie, czemu nie pójdziesz sprawdzić, co kombinują inne dzieci? — Cichy, zrównoważony głos ojca mówił w rzeczywistości: „Dosyć tego”, po czym zbiorowy umysł rodziny koncentrował się na innej latorośli. Gdy David podrósł, nauczył się skomplikowanych relacji pokrewieństwa, które w dzieciństwie przyjmował bez pytania: wujowie, ciotki, kuzyni, również w drugiej i trzeciej linii. A także członkowie honorowi — bracia, siostry i rodzice tych, którzy wżenili się w rodzinę. Byli więc Sumnerowie, Wistonowie, O’Grady, Heinemanowie, Meyerowie, Capekowie, Rizzowie — wszyscy znad tej samej rzeki, która przepływała przez żyzną dolinę. Szczególnie dobrze pamiętał ferie. Stary dom Sumnerów pękał w szwach od mnogości sypialni na piętrze. Strych wykładano od ściany do ściany legowiskami dla dzieci, a w jego zachodnim oknie umieszczano ogromny wentylator. Na wszelki wypadek jednak zawsze ktoś przychodził sprawdzić, czy dzieciarnia nie podusiła się na strychu. Starsze dzieci miały się opiekować młodszymi, ale w rzeczywistości noc w noc straszyły je opowieściami o duchach. W końcu hałas robił się tak wielki, że sytuacja wymagała interwencji dorosłych. Wujek Ron ciężko człapał po schodach, a wewnątrz zaczynała się kotłowanina, hamowane chichoty i tłumione piski, póki każdy nie znalazł własnego siennika; w efekcie, gdy wujek Ron zapalał wreszcie światło w korytarzu, które mgliście rozjaśniało strych, wyglądało na to, że wszystkie dzieci już śpią. Zatrzymywał się na chwilę w drzwiach, po czym zamykał je, gasił światło i człapał na dół, najwyraźniej głuchy na dobiegające go z góry odgłosy wznowionej zabawy. Najścia ciotki Claudii były jak pojawienie się ducha. Jeszcze przed chwilą w powietrzu latały poduszki, ktoś płakał, ktoś inny próbował czytać przy latarce, przy drugiej latarce kilku chłopców grało w karty, zbite w gromadki dziewczynki szeptały sobie do ucha jakieś niewątpliwie słodkie sekreciki, sądząc po tym, jak się czerwieniły i peszyły, ilekroć ktoś z dorosłych zaszedł je znienacka… aż tu nagle drzwi otwierały się gwałtownie, na cały bałagan padał snop światła, a w progu stawała ona. Ciotka Claudia była bardzo wysoka i chuda, nos miała za duży i była niezmiennie opalona na kolor garbowanej skóry. Stała tak, nieruchoma i straszliwa, a dzieci bezszelestnie wślizgiwały się pod koce. Ciotka ani drgnęła, póki wszystkie nie trafiły na swoje miejsca, po czym bezgłośnie zamykała drzwi. Cisza przedłużała się w nieskończoność. Ci, którzy spali najbliżej drzwi, wstrzymywali oddech, próbując złowić odgłos sapania po drugiej stronie. Wreszcie ktoś zdobywał się na odwagę i uchylał drzwi, a jeśli ciotki naprawdę już nie było, bal rozpoczynał się od nowa. W pamięci Davida utrwaliły się zapachy świąt. Te najzwyklejsze: placka z owocami i pieczonych indyków, octu, który się dodawało do farb na pisanki, zielonego stroika i gęstego, kremowego dymu świec laurowych. Ale najlepiej pamiętał woń prochu strzelniczego, który wszyscy nosili przy sobie podczas zjazdów na Czwartego Lipca. Zapach, który przenikał ich włosy i ubrania i przez długie dni pozostawał na rękach. Ich dłonie upstrzone były purpurowymi i czarnymi plamami po jagodach i ta barwa, zmieszana z tamtym zapachem, stanowiła jedno z niezatartych wspomnień jego dzieciństwa. Mieszała się z nią woń siarki, którą opylano ich obficie dla odstraszenia pcheł. Gdyby nie Celia, jego dzieciństwo można by nazwać idealnym. Celia była córką siostry jego matki. Była o rok młodsza i zdecydowanie najładniejsza ze wszystkich kuzynek. Jako małe dzieci obiecali sobie, że się kiedyś pobiorą, gdy jednak trochę podrośli i przyjęli do wiadomości, że małżeństwo między ciotecznym rodzeństwem nie wchodzi w rachubę, zmienili się w zaciekłych wrogów. David nie pamiętał już, skąd się o tym dowiedzieli. Był przekonany, że nikt tego nigdy otwarcie nie powiedział, ale oni domyślili się i tak. Po tym odkryciu, ilekroć nie mogli zejść sobie z drogi, zaczynali się bić. Gdy David miał piętnaście lat, Celia zepchnęła go ze stogu, przez co złamał rękę, a kiedy miał szesnaście, mocowali się przez całe pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów dzielące kuchenne drzwi wiejskiego domu Wistonów od płotu. Pozdzierali z siebie ubrania, plecy Davida krwawiły ze śladów paznokci Celii, ona rozharatała sobie bark o jakiś kamień. Ale podczas tej szamotaniny i kotłowania jego policzek dotknął jej odkrytej piersi i David przerwał walkę. Stał się nagle rozmamłanym, pochlipującym, gamoniowatym półgłówkiem, a ona dała mu kamieniem w głowę i tym samym zakończyła potyczkę.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj