iBoy, zekranizowana przez Netflix powieść Kevina Brooksa, ukazała się kilka dni temu nakładem wydawnictwa Zielona Sowa. Zapraszamy do lektury fragmentu książki w przekładzie Mateusza Rulskieg0-Bożka.

1

Wzór na obliczenie prędkości przedmiotu spadającego z danej wysokości: v = (2ad), gdzie v = prędkość, a = przyśpieszenie ziemskie (9,81 m/s2) i d = wysokość. Telefonem komórkowym, który roztrzaskał mi czaszkę, był iPhone 3GS 32 GB o wadze 135 g i wymiarach 115,5 × 62,1 × 12,3 mm, który w chwili uderzenia poruszał się z prędkością około 124 km/h. Oczywiście wtedy nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Zarejestrowałem tylko, a i to dość mgliście, mały czarny przedmiot spadający na mnie z popołudniowego nieba i… ŁUP! Rozbłysk oślepiającego bólu… A potem już nic więcej. Jeszcze dwadzieścia minut wcześniej moje życie płynęło normalnym nurtem. Był piątek, piąty marca, a na ulicach zalegały mokre resztki śniegu z zeszłego tygodnia. Wyszedłem ze szkoły o zwykłej porze, chwilę po wpół do czwartej, i ruszyłem w codzienną trasę do domu, czując się tak samo jak zawsze, czyli niby okej, ale też bez przesady. Byłem sam, ale nie czułem się samotny. Może tylko ciut przygnębiony ogólną sytuacją, ale niczym konkretnym w szczególności. Przedstawiałem sobą idealny obraz zwyczajnego siebie: szesnastoletniego Toma Harveya z południowego Londynu. Nie miałem specjalnych zmartwień, lęków ani wad. Nie gnębiły mnie nocne koszmary, ale też nie byłem obdarzony żadnymi szczególnymi zdolnościami… Słowem: byłem absolutnie nieciekawym, zwykłym chłopakiem i tyle. Oczywiście, jak wszyscy miałem swoje marzenia i nadzieje, ale niezbyt wybujałe. Ot, po prostu marzenia i nadzieje. Obiektem jednego z tych marzeń, a raczej jednej z nadziei, była pewna dziewczyna, o której myślałem, skręcając z ulicy High Street w Crow Lane, w stronę dobrze mi znanej szarej bryły Crow Town, czyli osiedla, na którym mieszkałem (oficjalnie nazywa się Crow Lane Estate, ale wszyscy mówią o nim Crow Town). A dziewczyna nazywała się Lucy Walker. Znałem ją od lat, bo w dzieciństwie długo mieszkaliśmy w sąsiednich mieszkaniach. Jej mama czasami opiekowała się mną, a moja babcia Gram brała Lucy do nas. Potem, kiedy trochę podrośliśmy, spędzaliśmy mnóstwo czasu na wspólnych zabawach: w swoich mieszkaniach, na korytarzach, w windach, na huśtawkach i innych atrakcjach na osiedlowym placu zabaw. Później Lucy się wyprowadziła i nie mieszkaliśmy już bezpośrednio obok siebie, ale ponieważ przeniosła się tylko o kilka pięter wyżej, do mieszkania w tym samym wieżowcu (który nazywa się Compton House), nadal mogliśmy się trzymać dość blisko. Wciąż widywałem ją w szkole, bywało, że wracaliśmy razem do domu, czasami wpadałem do niej, a ona do mnie… No, ale na huśtawkach już się nie bawiliśmy. Trochę za tym tęskniłem. W ogóle brakowało mi wielu rzeczy związanych z Lucy Walker. Dlatego zrobiło mi się miło, kiedy wcześniej tego dnia podeszła do mnie na boisku i spytała, czy mogę do niej wpaść po szkole. –  Chcę pogadać – powiedziała. –  Nie ma sprawy – odparłem. – O której? –  Około czwartej? –  Spoko. –  Dzięki, Tom. Od tego czasu myślałem już tylko o niej.
Źródło: Zielona Sowa
Szedłem przez trawnik oddzielający ulicę Crow Lane od wieżowca Compton House, zachodząc w głowę, o czym chciała ze mną porozmawiać. Miałem nikłą nadzieję, że o nas, ale w głębi serca wiedziałem, że to pewnie nie o to chodziło. Prawdopodobnie coś znowu działo się z jej stukniętym bratem. Ben miał szesnaście lat, był rok starszy od Lucy (i o jakieś pięć lat głupszy) i ostatnio zaczął się staczać: olewał szkołę, zadawał się z szemranym towarzystwem i udawał kogoś, kim nie był. Nigdy go specjalnie nie lubiłem, ale też nie twierdzę, że był z gruntu zły. Nazwałbym go raczej lekkim idiotą. Łatwo poddawał się wpływom, co nie jest najcięższym grzechem na świecie… tyle że nasze osiedle wchłania idiotów, którzy dają się urabiać. Żeruje na nich. Połyka, przeżuwa i przerabia ich na łajno. I pewnie właśnie o tym – pomyślałem, przechodząc przez bramę na dziedziniec otaczający wieżowiec Compton – właśnie o tym Lucy chciała ze mną porozmawiać. Zapewne spyta mnie o to, czy wiem, co knuje Ben. Czy coś słyszałem? Czy mogę coś zrobić? Czy mogę z nim pogadać i spróbować przemówić mu do rozumu? A ja – oczywiście – odpowiem: „Tak, pogadam z nim. Zobaczę, co da się zrobić”. Chociaż wiedziałem bardzo dobrze, że rozmowy na nic się zdadzą. Ale mimo to miałem nadzieję, że Lucy doceni mój wysiłek… Spojrzałem na zegarek. Za dziesięć czwarta. (Miałem jeszcze trzydzieści pięć sekund normalnego życia). Pamiętam, jak dodarło do mnie – szedłem właśnie przez dziedziniec do frontowego wejścia do wieżowca – że mimo śniegowej brei pod nogami i lodowatego chłodu dzień był przepiękny, a powietrze kryształowo czyste i świeże. Nad głową miałem słońce i bezchmurne wiosenne niebo, a na tym niebie ptaki śpiewały jak najęte. Jednak codzienny jazgot osiedla – odległe krzyki, ryczące silniki samochodów, szczekanie psów i muzyka nawalająca z kilkunastu różnych okien – niemal całkowicie zagłuszał ptasie śpiewy, a pomimo słońca znajdującego się wysoko na horyzoncie, jasnego dnia i obłędnego błękitu nieba – na dziedzińcu wokół wieżowca panował zwykły ponury mrok. Ale dzień był ładny. Przystanąłem na chwilę, żeby ponownie spojrzeć na zegarek, bo bałem się, że przyszedłem za wcześnie. Lucy powiedziała, że mam być o czwartej, a było dopiero za dziesięć. I wtedy przypomniałem sobie, że nie kazała mi przyjść dokładnie o czwartej, prawda? Powiedziała, że około czwartej. Jeszcze raz spojrzałem na zegarek. Za dziewięć i pół minuty czwarta. To już się chyba liczy jako około czwartej, co nie? (Zostało mi pięć sekund). Nabrałem powietrza. (Cztery sekundy). „Nie bądź idiotą” – pomyślałem. (Trzy…) Już miałem ruszyć do wejścia, kiedy znad głowy dobiegł mnie odległy krzyk: –  Hej, HARVEY! (Dwie…) To był męski głos. Dobiegał wysoko z góry, z najwyższych pięter wieżowca. Przez chwilę miałem wrażenie, że to Ben. To wcale nie musiał być on, ale przed chwilą o nim myślałem, a on mieszkał na trzydziestym piętrze, głos miał męski… Podniosłem wzrok. (Jedna…) I wtedy go dostrzegłem: mały czarny przedmiot spadający na mnie z błękitnego nieba… ŁUP! Rozbłysk oślepiającego bólu… A potem już nic więcej. (Zero). Koniec normalności.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj