Powieść The Invasion of the Tearling jest kontynuacją wydanej w zeszłym roku książki The Queen of the Tearling autorstwa Eriki Johansen. To fantasy przeznaczone przede wszystkim dla młodzieży. Seria opowiada o Kelsea, która nieoczekiwanie musi rywalizować z wytrawnymi graczami politycznymi o prawo do tronu. Gdy uda jej się zaprowadzić pokój na własnym podwórku, pojawia się zagrożenie zewnętrzne. Seria do tej pory była wydawana w twardej oprawie, ale Galeria Książki zdecydowała się także na jej publikację w okładce broszurowej. W poniższej galerii można obejrzeć wszystkie projekty okładek. Zamieszczamy także pierwszy rozdział Inwazji na Tearling.
Źródło: Galeria Książki
Rozdział 1
Hall
  Było niemal pewne, że druga inwazja Mort będzie wyglądała jak rzeźnia. Po jednej stronie stała pierwszorzędna armia mortmesneńska uzbrojona w najlepszą broń, jaką widział Nowy Świat, dowodzona przez człowieka, który nie zawaha się przed niczym. Po drugiej stronie stała armia tearlińska: czterokrotnie mniejsza, uzbrojona w tanie żelazo, które nie wytrzymałoby uderzenia solidnej stali. Szanse Tearlingu nie były niewielkie. Były katastrofalnie małe. Nikt nie widział możliwości ucieczki przed tragedią.
Tearling jako kraj militarny, Callow Męczennik
Na granicy z Mort szybko zaczęło świtać. W jednej chwili przymglony błękit na horyzoncie ustąpił miejsca jaskrawym smugom biegnącym ku górze ze wschodu Mortmesne. Jasne refleksy rozciągały się na jeziorze Karczmar, aż w końcu cała jego powierzchnia zaczęła wyglądać jak jaskrawe pole ognia przecinane falami jedynie w chwilach, gdy delikatna bryza owiewała brzegi.
W tej okolicy określenie granicy z Mort sprawiało pewien pro­blem. Nikt dokładnie nie wiedział, którędy ona przebiega. Miesz­kańcy Mortmesne stanowczo utrzymywali, że jezioro leży na ich terytorium, lecz Tearling także rościł prawa do tego akwenu, gdyż odkrył go znany tearliński podróżnik Martin Karczmar. Złożono go do grobu niemal trzy stulecia wcześniej, lecz Tearling nigdy do końca nie pogodził się z utratą swojego wątłego prawa do jeziora. Same jego wody nie miały wielkiej wartości, pływały w nich bowiem drapieżne ryby, które nie nadawały się do jedzenia, ale akwen stanowił ważny punkt orientacyjny, gdyż na północ i południe od niego na granicy państw nie było żadnych charakterystycznych elementów terenu. Oba królestwa zawsze chciały ostatecznie rozstrzygnąć ten spór. Przed wielu laty zastanawiano się nawet nad podpisaniem traktatu w tej sprawie, lecz nic z tego nie wynikło. Na wschód i południe od Karczmar rozciągały się słone równiny pokryte na przemian mułem i grzęzawiskami. Teren ten sięgał aż po las utworzony przez mortmesneńskie sosny, leżący wiele mil na wschód. Lecz na zachodnim brzegu jeziora równiny te zajmowały zaledwie kilkaset stóp, a ich kraniec wyznaczały Wzgórza Graniczne, których strome zbocza porastały gęsto sosny. Lesiste tereny sięgały szczytów, a po drugiej stronie schodziły ku właściwym terenom Tearlingu – Równinie Almontu.
Choć lasy na stromych wschodnich zboczach Wzgórz Granicznych były niezamieszkane, szczyty i stoki zachodnie były poznaczone maleńkimi tearlińskimi osadami. Mieszkańcy tych wiosek schodzili czasem po żywność na Almont, lecz przeważnie jako hodowcy – owiec i kóz – handlowali między sobą wełną, mlekiem i mięsem. Co jakiś czas zbierali towary i z solidną eskortą wysyłali je do Nowego Londynu, gdzie sprzedawali – zwłaszcza wełnę – po wyższych cenach, a w zamian otrzymywali nie inne towary, lecz pieniądze. Wioski położone na stokach, jak Woodend, Idyllwild, Zbocze Devina czy Griffen, stanowiły łatwy łup, ich mieszkańcy byli bowiem uzbrojeni w drewnianą broń, a poza tym nie chcieli porzucać swoich zwierząt.
Pułkownik Hall zastanawiał się, jak można kochać spłachetek ziemi tak bardzo, a jednocześnie dziękować losowi, że cię stamtąd zabrał. Hall był synem hodowcy owiec z Idyllwild. Zapach unoszący się w tych wioskach – woń mokrej wełny pokrytej solidną warstwą obornika – był tak mocno wpisany w jego wspomnienia, że czuł go nawet teraz, choć najbliższa osada leżała na zachodnich zboczach Wzgórz Granicznych, kilka mil dalej, i nie było jej jeszcze widać.
Los sprawił, że Hall odszedł z Idyllwild. Nie był to jednak los łaskawy, lecz taki, jaki jedną ręką daje, a drugą wbija nóż w plecy. Jego wioska leżała daleko na północ i nie ucierpiała zbytnio podczas pierwszej inwazji. Grupka najeźdźców zjawiła się tam pewnej nocy i zabrała część owiec z niestrzeżonej zagrody, ale poza tym nie wyrządziła innych szkód. Kiedy podpisano traktat z Mort, w Idyllwild i w sąsiednich osadach świętowano. Hall i jego brat bliźniak Simon spili się w sztok i obudzili w chlewie w Zboczu Devina. Ojciec twierdził, że ich wiosce się upiekło, a Hall podzielał jego zdanie, dopóki osiem miesięcy później w drugim losowaniu nie padło imię jego brata.
Hall i Simon mieli po piętnaście lat, więc zgodnie z panującymi zwyczajami byli już dorośli, lecz ich rodzice zapomnieli o tym na trzy kolejne tygodnie. Mama przygotowywała ulubione posiłki Simona, a tato odpuścił obu chłopcom wszelkie obowiązki. Pod koniec miesiąca udali się do Nowego Londynu jak wiele innych rodzin. Tato szlochał na przodzie wozu, mama milczała z ponurą miną, a Hall i Simon usilnie starali się wywołać na ich twarzach wymuszone uśmiechy.
Rodzice nie chcieli, by Hall był świadkiem zsyłki. Zostawili go w pubie przy Wielkim Bulwarze, dali trzy funty i polecili czekać, aż wrócą. Ale Hall nie był dzieckiem, więc wyszedł z pubu i ruszył za nimi na błonia. Tuż przed odjazdem klatek tato zemdlał, a mama próbowała go ocucić, więc w końcu tylko Hall widział, jak wyrusza zsyłka; tylko Hall widział, jak Simon znika w mieście i na zawsze znika z ich życia.
Zostali w Nowym Londynie na noc. Zatrzymali się w jednej z najpodlejszych karczem w Gardzieli. Przeraźliwy smród ostatecznie przegonił Halla na zewnątrz. Chłopak szwendał się po okolicy w poszukiwaniu konia, którego mógłby ukraść, gdyż zamierzał ruszyć Szlakiem Mortmesneńskim za klatkami i odbić Simona lub zginąć. Znalazł wierzchowca przed jednym z pubów i starał się rozplątać skomplikowany węzeł, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Co ty wyprawiasz, wioskowy szczurze?
Głos należał do postawnego, uzbrojonego mężczyzny, wyższego od ojca Halla. Chłopak był przekonany, że za chwilę zginie, i po części nawet się ucieszył.
– Potrzebuję konia.
Mężczyzna obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.
– Ktoś trafił na zsyłkę?
– Nie pana sprawa.
– Zdecydowanie moja. To mój koń.
Hall wyciągnął nóż. Co prawda do strzyżenia owiec, ale liczył na to, że nieznajomy się nie zorientuje.
– Nie mam czasu, żeby się tu z panem spierać. Potrzebny mi ten koń.
– Odłóż to, chłopcze, i nie wygłupiaj się. Zsyłki pilnuje ośmiu ludzi z Caden. Na pewno słyszałeś o Caden nawet w tej śmierdzącej dziurze, z której pochodzisz. W zębach połamaliby ten twój śmieszny kozik.
Nieznajomy chciał chwycić za uzdę, ale Hall uniósł nóż i zagrodził mu drogę.
– Nie chcę kraść, ale to wyższa konieczność. Muszę ruszać. Nieznajomy popatrzył na niego taksującym wzrokiem.
– Trzeba przyznać, że masz jaja, chłopaku. Jesteś rolnikiem?
– Pasterzem.
Mężczyzna patrzył na niego jeszcze przez chwilę i powiedział:
– No dobra. Zrobimy tak: pożyczę ci mojego konia. Nomen omen nazywa się Przysługa. Pojedziesz na Szlak Mortmesneński i rzucisz okiem na zsyłkę. Jeśli jesteś mądry, zrozumiesz, że nie wygrasz. A wtedy będziesz miał dwa wyjścia. Albo bezsensownie zginiesz i niczego nie osiągniesz, albo zawrócisz i pojedziesz do koszar w Wells, a tam porozmawiamy o twojej przyszłości.
– Jakiej przyszłości?
– Przyszłości w wojsku, chłopcze. Chyba że chcesz przez resztę życia cuchnąć owczym łajnem.
Hall popatrzył na niego niepewnie, zastanawiając się, czy to nie jakiś podstęp.
– A jeśli po prostu ucieknę na tym koniu?
– Nie zrobisz tego. Masz w sobie poczucie obowiązku, bo inaczej w ogóle nie wybrałbyś się na tę durną przechadzkę. Poza tym jeśli postanowię cię dopaść, będę miał do dyspozycji wszystkie konie naszej armii.
Nieznajomy odwrócił się i ruszył ku wejściu do pubu, zostawiwszy Halla przy koniowiązie.
– Kim pan jest?! – zawołał za nim Hall.
– Major Bermond z prawobrzeżnego frontu. Śpiesz się, chłopcze. A jeśli koniowi coś się stanie, poczujesz mój gniew na tej swojej nędznej pasterskiej skórze.
Hall nocą z trudem dogonił zsyłkę i okazało się, że Bermond miał rację: strzeżono jej jak fortecy. Każdą klatkę otaczali żołnierze, a wśród nich widać było czerwone płaszcze Caden. Hall nie miał miecza, ale nie był na tyle głupi, by sądzić, że miecz cokolwiek by zmienił. Nie mógł zbliżyć się nawet na tyle, by rozpoznać Simona. Kiedy próbował podjechać do klatek, jeden z ludzi z Caden wypuścił w jego kierunku strzałę, która minęła go o niecałą stopę. Było tak, jak mówił major.
Mimo to Hall zastanawiał się, czy nie zaszarżować i nie skończyć z tym wszystkim, nie zapobiec okropnej przyszłości, którą przeczuwał już w drodze do Nowego Londynu – przyszłości, w której rodzice patrzyliby na niego i dostrzegali wyłącznie to, że nie ma z nimi Simona. Twarz Halla nie byłaby dla nich żadnym pocieszeniem, przywodziłaby na myśl jedynie straszliwe wspomnienie. Mocniej chwycił wodze, przygotowując się do szarży, ale wtedy stało się coś niewytłumaczalnego: w grupie ściśniętych więźniów w szóstej klatce nagle dostrzegł brata. Klatki były za daleko, by Hall mógł cokolwiek zauważyć, a mimo wszystko zobaczył jego twarz. Swoją twarz. Gdyby ruszył na śmierć, po Simonie nie zostałoby nic, nawet ślad po jego odejściu. A potem Hall zrozumiał, że tu wcale nie chodzi o brata, lecz o jego własne poczucie winy i smutek. O egoizm i samozagładę, które – jak to często bywało – szły ramię w ramię.
Hall zawrócił konia w kierunku Nowego Londynu i wstąpił do armii Tearlingu. Major czuwał nad nim i choć nigdy się do tego nie przyznał, Hall czuł, że Bermond musiał komuś coś szepnąć, bo nawet podczas służby w zwykłej piechocie nigdy nie przydzielano mu żadnych obowiązków związanych ze zsyłką. Część żołdu co miesiąc wysyłał do domu. Rzadko tam bywał, ale w czasie wizyt w Idyllwild rodzice zaskakiwali go, byli bowiem oschli, lecz dumni, że syn został żołnierzem. Szybko awansował w hierarchii i nim ukończył trzydzieści jeden lat, był już pierwszym oficerem po generale. Nie była to satysfakcjonująca praca. Życie żołnierza za panowania regenta wiązało się z interwencjami podczas burd i ze ściganiem drobnych rzezimieszków. Nie przynosiło żadnej chwały. Ale to…
– Pułkowniku?
Hall podniósł wzrok i zobaczył swojego zastępcę, podpułkownika Blasera. Twarz oficera była umazana sadzą.
– O co chodzi?
– Major Caffrey dał sygnał. Czeka na rozkazy.
– Jeszcze kilka minut.
Usiedli obaj w ambonie na wschodnim zboczu Wzgórz Granicznych. Batalion Halla stacjonował w tym miejscu już od kilku tygodni. Pracował sumiennie, obserwując masy ludzi przemieszczające się po Nizinie Mortmesneńskiej. Wielkość utrudniała armii Mort posuwanie się naprzód, lecz w końcu dotarła w to miejsce, a jej obozy rozciągały się wzdłuż południowego brzegu jeziora Karczmar niczym czarne miasto sięgające daleko po horyzont.
Przez lunetę Hall dojrzał tylko czterech wartowników rozstawionych w dużych odstępach na zachodnim krańcu obozowiska. Dzięki maskującym strojom ledwie było ich widać na tle ciemnego, mulistego solniska, ale Hall dobrze znał brzegi tego jeziora i w jaśniejącym świetle poranka z łatwością dostrzegał odłączonych od armii żołnierzy. Dwóch z nich nawet nie rozglądało się po okolicy, lecz drzemało na stanowiskach. Armia Mort spała spokojnie, i tak miało być. Według raportów Buławy liczyła ponad dwadzieścia tysięcy ludzi uzbrojonych w solidne żelazo wzmocnione stalą. Armia Tearlingu wyglądała przy tym mizernie. Częściowo winę za to ponosił Bermond. Hall kochał staruszka jak ojca, ale Bermond za bardzo przywykł do czasów pokoju. Objeżdżał ziemie Tearlingu niczym rolnik nadzorujący swoje hektary, a nie żołnierz przygotowujący się do walki. Armia tearlińska nie była gotowa na wojnę, lecz wojna i tak się rozpoczęła.
Jak już nieraz w ostatnich dniach Hall wrócił myślami do armat stojących w solidnie umocnionym punkcie w samym sercu obozu Mort. Dopóki nie zobaczył ich na własne oczy, nie wierzył królowej, choć nie wątpił, że miała jakąś wizję. Lecz teraz, gdy na wschodzie zrobiło się jaśniej, światło odbijało się od żelaznych potworów, podkreślając ich opływowe cylindryczne kształty. Hall poczuł, jak jego wnętrzności skręca znajomy gniew. Świetnie radził sobie z mieczem, ale ta broń miała ograniczenia. Mieszkańcy Mort próbowali nagiąć od zawsze znane Hallowi zasady sztuki wojennej.
– Niech im będzie – mruknął, chowając lunetę, nieświadomy, że powiedział to na głos. – My zrobimy to samo.
Zszedł po drabinie, a Blaser tuż za nim – obaj zeskoczyli z kilku ostatnich szczebli, a potem zaczęli wspinać się na wzgórze. W ciągu ostatnich dwunastu godzin Hall po cichu rozlokował na wschodnich zboczach ponad stu ludzi, zarówno łuczników, jak i piechurów. Ale po wielu tygodniach ciężkiej pracy fizycznej jego ludziom trudno było leżeć i czekać w bezruchu, zwłaszcza w ciemności. Najmniejsza oznaka aktywności na wzgórzach wzbudziłaby czujność armii Mort, dlatego Hall w nocy przede wszystkim chodził od jednego stanowiska do drugiego i pilnował, by jego żołnierze nie wyszli z siebie.
Zbocze robiło się coraz bardziej strome. W końcu Hall i Blaser musieli szukać uchwytów wśród skał, a ich stopy ślizgały się na sosnowym igliwiu. Obaj mieli na rękach grube skórzane rękawice i wspinali się ostrożnie, gdyż nie był to bezpieczny teren. Skały skrywały tunele i niewielkie jaskinie, a w takich zagłębieniach lubiły zadomawiać się grzechotniki. Węże te na pograniczu były wyjątkowo agresywne, gdyż przez tysiąclecia musiały walczyć o przetrwanie w tym bezwzględnym miejscu. Dzięki grubej, twardej skórze były niemal niewrażliwe na ogień, a zębami jadowymi wstrzykiwały skrupulatnie odmierzoną dawkę trucizny. Jedno źle wybrane miejsce chwytu na tym zboczu mogło kosztować życie. Kiedy Hall i jego brat byli dziesięciolatkami, Simon złapał grzechotnika do klatki i próbował go oswoić, ale ta gra potrwała zaledwie tydzień. Bez względu na to, jak dobrze Simon karmił węża, nie zdołał go oswoić – gad atakował przy każdym ruchu chłopca. W końcu Hall i Simon wypuścili zwierzę. Otworzyli klatkę, a potem, by ujść z życiem, biegiem wracali na wschodnie zbocze. Nikt nie wiedział, jak długo żyły grzechotniki z pogranicza. Równie dobrze wąż Simona mógł prześlizgiwać się właśnie tuż za skałami wśród swoich braci.
Simon.
Hall zamknął i otworzył oczy. Był na tyle mądry, by nie pozwolić wyobraźni zapuszczać się zbyt daleko na Szlak Mortmesneński, ale w ciągu ostatnich kilku tygodni, gdy widział przed sobą całe zachodnie Mortmesne, łapał się na tym, że myśli o bracie częściej niż zwykle. Zastanawiał się, gdzie teraz jest oraz komu i w jaki sposób służy. Prawdopodobnie pracował fizycznie, kiedyś był bowiem uważany za jednego z najlepszych postrzygaczy na zachodnim zboczu. Marnotrawstwem byłoby wykorzystanie go do zajęć innych niż ciężka praca – Hall powtarzał to sobie wielokrotnie, ale to wcale nie znaczyło, że tak właśnie było. Wciąż dręczyła go myśl, że być może – choć było to bardzo mało prawdopodobne – Simona sprzedano gdzieś w innym celu.
– Cholera!
Przekleństwo Blasera sprowadziło Halla na ziemię. Szybko spojrzał za siebie, żeby upewnić się, że nic nie ukąsiło podpułkownika. Ale Blaser tylko się poślizgnął i odzyskał już równowagę. Hall wspinał się dalej, potrząsnąwszy głową, by odpędzić nieprzyjemne myśli. Zsyłka była jak rana, która nigdy się nie zagoiła.
Hall dotarł na szczyt wzniesienia i wszedł na polanę, gdzie niecierpliwie czekali na niego jego ludzie. Przez ostatni miesiąc pracowali w pośpiechu i nie narzekali, jak to zwykle bywało, gdy musieli coś zbudować. Skończyli tak szybko, że Hall zdołał wielokrotnie sprawdzić całą akcję, zanim jeszcze armia Mort dotarła na równinę. Czekał na niego także sokolnik Jasper, a jego dwunastu podopiecznych siedziało na długiej żerdzi na szczycie wzgórza. Ptaki sporo kosztowały, ale królowa wysłuchała uważnie wszystkich racji i bez mrugnięcia okiem zgodziła się na ten wydatek.
Hall podszedł do jednej z katapult i położył dłoń na jej ramieniu. Rozpierała go duma, gdy pod palcami poczuł gładkie drewno. Uwielbiał machiny i urządzenia. Wciąż szukał sposobów na doskonalenie i przyśpieszanie najróżniejszych czynności. W pierwszych latach służby wynalazł mocniejszy, bardziej giętki łuk, który obecnie był najpowszechniejszy wśród tearlińskich łuczników. W ramach projektu budowlanego dla ludności cywilnej przetestował system nawadniania oparty na pompach, za którego pomocą dostarczano wodę z Caddell na ogromne, wysuszone tereny południowego Almontu. Ale swoje koronne osiągnięcie miał właśnie przed sobą: pięć katapult, każda o długości sześćdziesięciu stóp, z grubym ramieniem z dębu tearlińskiego i lżejszą łyżką z drewna sosnowego. Każda była w stanie miotać ciężarem co najmniej dwustu funtów na odległość niemal czterystu jardów z wiatrem. Ramiona przymocowano do podstaw liną, a po obu stronach każdego stał żołnierz z toporem.
Hall zajrzał w łyżkę pierwszej katapulty i zobaczył piętnaście dużych, ciężkich tobołów owiniętych cienką, lazurowoniebieską tkaniną. Z początku zamierzał wykorzystać katapulty do ciskania głazami, jak w przeszłości, i w ten sposób zrównać z ziemią znaczną część obozu armii Mort. Ale pomysł z tobołami, na który wpadł Blaser, był znacznie lepszy i zdecydowanie wart poświęcenia kilku tygodni nieprzyjemnej pracy. Zawiniątko leżące najwyżej nieco przesunęło się pod wpływem wiatru, a płótno na nim zafalowało. Hall cofnął się i w ciszy poranka uniósł zaciśniętą dłoń. Topornicy chwycili za broń i unieśli ją wysoko ponad swoje ramiona.
Blaser zaczął coś nucić pod nosem. W trudnych sytuacjach zawsze to robił. Denerwujący nawyk. Hall jednym uchem wyłapał melodię: Królowa Tearlingu. Blaser strasznie fałszował, ale i tak udało się rozpoznać utwór. Zapadł w serca ludzi Halla. Pułkownik słyszał go nieraz w ciągu ostatnich kilku tygodni, gdy piaskowali drewno albo ostrzyli broń.
Mój prezent dla ciebie, królowo Kelsea, pomyślał i opuścił rękę. Topory świsnęły w powietrzu, rozdzierając ciszę poranka. Po wzgórzu echem odbiło się przeraźliwe skrzypienie, gdy ramiona katapult zorientowały się, że są wolne. Jedno za drugim przeważyły się w górę i nabrały prędkości, szybując w stronę nieba, a serce podskoczyło Hallowi w piersi z czystej radości, która nigdy go nie opuściła, z radości, którą odczuwał nawet jako małe dziecko, gdy testował swoją pierwszą pułapkę na króliki.
Mój projekt! Działa!
Ramiona machin osiągnęły maksymalny poziom i zatrzymały się z hukiem, który rozniósł się po zboczu. Mógł zbudzić Mortmesneńczyków, ale i tak było już dla nich za późno.
Hall przez lunetę powiódł wzrokiem za jasnoniebieskimi tobołkami lecącymi w stronę obozu. Dotarły na największą wysokość i zaczęły opadać. Razem było ich siedemdziesiąt pięć. Lazurowe spadochrony rozwinęły się, wypełniając wiatrem, a ich ładunki kołysały się niewinnie.
W obozie Mort zapanowało poruszenie. Hall dostrzegł krzątaninę: żołnierzy z bronią w rękach, którzy wyłaniali się z namiotów, wartowników cofających się do obozu w gotowości na atak.
– Jasper! – zawołał. – Dwie minuty!
Jasper kiwnął głową i zaczął zdejmować kaptury jastrzębiom, podając każdemu ptakowi niewielką porcję mięsa. Major Caffrey, który miał osobliwy dar rozpoznawania solidnych najemników, znalazł Jaspera trzy tygodnie wcześniej w mortmesneńskiej wiosce na pograniczu. Hall nie darzył jastrzębi z Mort sympatią większą niż w dzieciństwie, gdy ptaki te nurkowały nad zboczem w poszukiwaniu ofiar, lecz i tak podziwiał wprawę, z jaką sokolnik radził sobie ze swoimi podopiecznymi. Jastrzębie uważnie go obserwowały, przechylając głowy jak psy czekające, aż pan rzuci im patyk.
We wrogim obozowisku rozległ się ostrzegawczy krzyk. Zauważono spadochrony, które teraz, gdy opór wiatru zmalał, opadały szybciej. Hall spojrzał przez lunetę i zaczął odliczać pod nosem, kiedy pierwsze zawiniątko zniknęło za jednym z namiotów. Minęło dwanaście sekund, nim na równinie dało się słyszeć pierwszy wrzask.
Kolejne ładunki opadły na obóz. Jeden wylądował na wozie z zaopatrzeniem, a Hall z przewrotną fascynacją obserwował, jak liny rozluźniają się. Zawiniątko zadrżało, a potem otworzyło się gwałtownie, gdy pięć wściekłych grzechotników uświadomiło sobie, że znalazło się na wolności. Ich wzorzyste ciała skręcały się i poruszały błyskawicznie wśród dzid i strzał, a potem spadły z wozu i zniknęły Hallowi z oczu.
Krzyki odbiły się echem od wzgórz i w niecałą minutę w obozie zapanował zupełny chaos. Żołnierze wpadali na siebie, częściowo ubrani ludzie dźgali własne stopy mieczami. Niektórzy próbowali wspiąć się na wozy lub namioty, a nawet na plecy innych osób. Większość jednak uciekła z obozu, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się z dala od tego zamieszania. Oficerowie na darmo wykrzykiwali rozkazy; wokół panowała panika i armia Mort zaczęła wylewać się z obozu na wszystkie strony, uciekając na zachód, w stronę Wzgórz Granicznych, albo na wschód i południe, przez równiny. Niektórzy nawet bezmyślnie pognali na północ i wpadli na płycizny jeziora Karczmar. Nie mieli zbroi ani broni, wielu było całkowicie nagich. Kilku mężczyzn miało jeszcze krem do golenia na policzkach.
– Jasper! – zawołał Hall. – Już czas!
Jasper po kolei przywoływał jastrzębie na rękawicę z grubej skóry, która osłaniała jego rękę od kciuka po ramię, i wysyłał je w powietrze. Ludzie Halla z niepokojem obserwowali wzbijające się coraz wyżej ptaki, lecz jastrzębie były dobrze wyszkolone – zupełnie nie zważały na żołnierzy Tearlingu i pruły w dół zbocza ku obozowi Mort. Rozwierając szpony, zanurkowały wprost w tłum napływający z południowego i wschodniego krańca obozu, Hall zaś obserwował, jak pierwszy ptak chwyta za szyję uciekającego, który miał na sobie jedynie nie do końca zapięte spodnie. Jastrząb wyrwał mu żyłę, tworząc mgiełkę krwi w porannym słońcu.
W zachodniej części obozu żołnierze biegli falami na oślep w stronę drzew u stóp wzgórz. Ale w koronach czekali tearlińscy łucznicy i podziurawieni strzałami Mortmesneńczycy zaczęli padać jak muchy, zapadając się w błoto na równinie. Od strony jeziora rozległy się kolejne wrzaski. Ludzie, którzy szukali tam schronienia, zrozumieli swój błąd i teraz rozpaczliwie rzucali się z powrotem ku brzegowi, wyjąc z bólu. Hall uśmiechnął się z odrobiną nostalgii. Wejście do jeziora stanowiło pewien rytuał inicjacji wśród dzieci z Idyllwild; Hall ciągle miał na nogach blizny po tej przygodzie.
Znaczna większość mortmesneńskiej armii porzuciła już obóz. Hall z żalem spojrzał ku armatom, których nikt nie pilnował. Nie miał jednak jak ich teraz zdobyć. Gdziekolwiek spojrzał, widział grzechotniki pełzające wśród namiotów w poszukiwaniu miejsc nadających się na gniazda. Zastanawiał się, gdzie jest generał Genot – czy uciekł razem ze swoimi ludźmi, czy jego zwłoki leżą wśród innych u stóp zbocza. Hall nauczył się szanować Genota, znał jednak jego ograniczenia, te same problemy bowiem miał Bermond. Genot chciał spokojnych i racjonalnych działań wojennych. Nie tolerował nadmiernej brawury i rażącej niekompetencji. A jednak Hall wiedział, że w każdej armii było pełno ludzi wykazujących te przywary.
– Jasper! – zawołał. – Twoje ptaki dobrze się spisały. Sprowadź je z powrotem.
Sokolnik zagwizdał głośno i przeciągle, a potem czekał, zacieśniwszy paski, którymi skórzana rękawica była przymocowana do jego przedramienia. W ciągu kilku sekund jastrzębie przyfrunęły z powrotem i zaczęły krążyć nad szczytem wzgórza. Jasper wydawał z siebie przerywany gwizd, co chwilę zmieniając jego wysokość, i ptaki po kolei lądowały na przedramieniu opiekuna, gdzie dostawały w nagrodę po kilka kęsów królika, a potem sokolnik zakładał im kaptury i przesadzał na żerdź.
– Odwołaj łuczników – zwrócił się Hall do Blasera. – I znajdź
Emmetta. Każ mu wysłać posłańców do generała i królowej.
– Z jaką wiadomością?
– Powiedz, że zyskałem dla nas trochę czasu. Co najmniej dwa tygodnie, nim Mortmesneńczycy się przegrupują.
Blaser odszedł, a Hall odwrócił się i popatrzył na taf lę jeziora Karczmar, które wyglądało niczym oślepiająca połać czerwonego ognia w blasku wschodzącego słońca. Widok ten, który w dzieciństwie wzbudzał w nim nostalgiczne uczucia, teraz sprawiał wrażenie okrutnej przestrogi. Żołnierze Mort zostali rozproszeni, lecz nie na długo, a jeśli ludzie Halla stracą to zbocze, nic już nie powstrzyma Mort przed rozdarciem linii obrony tak starannie ustawionych przez Bermonda. Tuż za wzgórzem rozciągała się Równina Almontu: tysiące mil kwadratowych płaskiego terenu, gdzie nie było zbyt wiele miejsc na manewry, a odosobnione gospodarstwa i wioski były bezbronne. Armia Mort była czterokrotnie liczniejsza, dwukrotnie lepiej wyposażona i gdyby dotarła na równinę, wszystko skończyłoby się w oczywisty sposób: rzeźnią.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj