CZĘŚĆ PIERWSZA: Co się wznosi…

Znowu w pracy

James Bond otworzył oczy. Była dokładnie siódma – nie musiał spoglądać na budzik stojący przy łóżku, by o tym wiedzieć. Poranne promienie słońca po omacku szukały drogi przez szpary między zasłonami. Kwaśny posmak w ustach mógł oznaczać tylko jedno, o jedną whisky za dużo poprzedniego wieczoru. O której właściwie poszedł do łóżka? Musiało być dobrze po północy. A „do łóżka” to nie to samo, co „spać”. – Która godzina? – spytała cichym, sennym głosem kobieta leżąca u jego boku. – Siódma. – Bond sięgnął ku niej i najpierw pogładził jej czarne włosy, przycięte krótko nad karkiem, a potem zjechał palcem nieco niżej. – Daj spokój, James. Muszę jeszcze pospać. Za wcześnie dla mnie. – A dla mnie nie. Wyskoczył z łóżka i poszedł do łazienki. Jedną z osobliwości apartamentu, który zajmował w tym przebudowanym domu przy King’s Road w Chelsea, pamiętającym czasy regencji, był fakt, iż doskonale oświetlona, wyłożona białymi kafelkami główna łazienka była dokładnie tej samej wielkości, co sypialnia. Możliwe, że jedno z tych pomieszczeń było zbyt małe, a drugie zbyt wielkie, lecz Bond przywykł do tego i nie widział powodu, żeby cokolwiek zmieniać, marnować czas na dyskusje z architektami i budowlańcami tylko po to, by dopasować się do konwencji. Wszedł do oszklonej kabiny prysznicowej i odkręcił kurek. Jak każdego ranka stał przez pięć minut najpierw w strumieniu bardzo gorącej, a następnie lodowato zimnej wody. Wyszedł i owinąwszy się ręcznikiem, stanął przy umywalce. Wiódł życie kompletnie nieprzewidywalne, życie, które w dowolnym momencie mogło zakończyć się w nader gwałtowny sposób, i dlatego ów niezmienny poranny rytuał tak wiele dla niego znaczył. Dobrze było rozpocząć dzień w poczuciu, że wszystko jest na swoim miejscu. Ogolił się, używając kremu do golenia z pomarańczą i bergamotką, kupionego we Floris przy Jermyn Street, a potem obmył twarz. Przeciągnął dłonią po zaparowanym lustrze i jak co dzień – bacznym spojrzeniem szaroniebieskich oczu omiótł swą szczupłą twarz i wąskie usta, które tak łatwo zaciskały się w okrutnym grymasie. Obrócił głowę, by spojrzeć kątem oka na smugę na prawym policzku, ślad po kuli wystrzelonej z bliska na pokładzie stratocruisera lecącego wysoko nad Atlantykiem. Na szczęście oparzona skóra zaczynała już blednąć. Bond miał już bliznę na twarzy i uważał, że o ile jedna może uchodzić za pamiątkę nieszczęśliwego wypadku, to dwie z pewnością wzbudzałyby ciekawość, rzecz zdecydowanie niepożądaną w jego profesji. Sięgnął po świeże bawełniane szorty Sea Island i wrócił do sypialni. Łóżko było puste, ale ciepła pościel pamiętała jeszcze ostatnią noc. Stanął przed szafą i wydobył z niej ciemny garnitur, białą jedwabną koszulę oraz wąski krawat z szarej satyny. Ubierając się pospiesznie, z przyjemnością chłonął aromat kawy, który napłynął od strony kuchni. W końcu wsunął stopy w czarne skórzane mokasyny, umieścił papierośnicę z oksydowanej stali w wewnętrznej kieszeni marynarki i wyszedł z pokoju. Było kilka minut po siódmej trzydzieści. Pussy Galore czekała na niego w kuchni, ubrana w zbyt obszerną, męską koszulę i nic ponadto. Gdy wszedł, odwróciła się i spojrzała na niego owymi niezwykłymi, fiołkowymi oczami, które tak mu się spodobały, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, niewiele ponad dwa tygodnie wcześniej, w magazynie w Jersey City. Była wówczas szefową lesbijskiej organizacji o nazwie Betoniarki, którą Auric Goldfinger zatrudnił do pomocy w organizacji skoku stulecia. Sprawy potoczyły się jednak tak, że to Bond i Pussy Galore zostali sprzymierzeńcami, a potem, co nieuniknione, kochankami. Podbój ten sprawił agentowi wyjątkową satysfakcję, bo od początku wyczuwał w niej swoistą nietykalność, brak zgody na miłość. Pożądał jej od pierwszej chwili, gdy szła ku niemu w dobrze skrojonym garniturze męskiego kroju, pewna siebie w sali pełnej bandytów. Przyjrzał się ponownie jej czarnym, beztrosko przyciętym włosom, pełnym ustom i mocno zarysowanym kościom policzkowym. Trudno było uwierzyć, że to ta sama dziewczyna, która podejrzliwie, wręcz nienawistnie traktowała mężczyzn – aż do chwili, gdy on pojawił się w jej życiu. Napełniła dwie filiżanki kawą De Bry – ulubioną, ekstramocną mieszanką Bonda – a po chwili postawiła na stole samotne jajko na miękko. – Proszę – powiedziała. – Gotowane przez trzy i jedną trzecią minuty. Tak jak lubisz. Sama nie zamierzała jeść. Zdążyła za to przyrządzić sobie Krwawą Mary z doprawdy szczodrą dawką wódki Smirnoff White Label oraz porcją sosu tabasco, od której jej żołądek mógł się zająć ogniem. Usiadła przy stole, w zamyśleniu mieszając drinka laseczką selera. – Co masz na dziś w planach, Bond? – spytała po chwili. – Zaczynasz pewnie o ósmej trzydzieści. Ja w innej branży nigdy nie wychodziłam z łóżka przed dziesiątą. I często miałam sporo do zrobienia przed śniadaniem, naturalnie w zależności od tego, z kim akurat byłam. Bywałam w naprawdę wykwintnych zakątkach Nowego Jorku i powiadam ci, nadałam pojęciu „pomoc domowa” zupełnie nowe znaczenie. Ale ty jesteś inny niż tamci, prawda? Ratujesz kraj ze trzy razy jeszcze przed lunchem... Tego dnia Bond był zapisany na godzinną sesję na strzelnicy w podziemiu gmachu, w którym pracował. Resztę czasu zamierzał poświęcić na przekopanie się przez stertę papierów, które zebrały się na biurku podczas jego nieobecności, być może z przerwą na lunch z Billem Tannerem, szefem sztabu i najbliższym przyjacielem w całej służbie. O tym wszystkim nie zamierzał jednak informować Pussy. To, co działo się w murach dziewięciopiętrowego budynku opodal Regent’s Parku, musiało tamże pozostać i nie należało o tych sprawach rozmawiać z niewtajemniczonymi. Bodaj najłatwiej było po prostu milczeć. – A co będzie z tobą? – spytał. – Jeszcze nie zadecydowałam. – Selerowa pałeczka zatoczyła kolejny krąg wzdłuż szklanej ścianki. – Naprawdę podoba mi się to twoje miasto. Wszystko, co mi pokazałeś – i Tower, i pałac, i Izby Czegoś Tam... Nigdy nie sądziłam, że pojadę do Londynu, ale teraz rozumiem, dlaczego wy, Brytyjczycy, jesteście tacy zadowoleni z siebie. Może nawet mogłabym tu mieszkać? Na początek musiałabym poszukać sobie mieszkania. Co o tym sądzisz? – To jest myśl. – Ale kiepska. Nie pozwolą mi na to. Komu potrzebna taka kanciara jak ja? Może tobie, ale z niewłaściwych powodów. – Westchnęła. – Sama nie wiem. Chyba nie mam nastroju na dalszy ciąg zwiedzania. Nie chcę sama. – Nie dostanę więcej wolnego. – W porządku. Pójdę na zakupy. Chyba właśnie po to dziewczyny odwiedzają Londyn, czyż nie? Kupię kapelusz. – Komicznie będziesz w nim wyglądać. – A kto powiedział, że to dla mnie? – Nie wrócę późno. Wieczorem możemy wybrać się gdzieś razem. Zarezerwowałbym stolik w Scott ’s. – Tak. Pewnie. – W jej głosie pobrzmiewało znudzenie. – Pod warunkiem, że nie każesz mi więcej jeść ostryg. Jestem pewna, że jakoś przetrzymam wieczór bez śluzowatej brei w ustach. Zaczekała, aż Bond skończy jeść jajko, a potem zapaliła dwa papierosy, ale nie te, które lubił, od Morlanda – produkowane specjalnie dla niego – tylko swoje chesterfieldy. Podała mu jeden z nich. Zaciągnął się głęboko i przyszło mu na myśl, że pierwszy poranny papieros smakuje zdecydowanie lepiej, jeśli dotknęły go wcześniej usta pięknej kobiety. Nie odzywali się przez jakiś czas i było to milczenie niezręczne, pełne ponurych myśli i słów niewartych wypowiedzenia. Bond sięgnął po kawę, a potem po „The Timesa”, którego Pussy przyniosła spod drzwi. Ani słowa o awanturze w Stanach. To już nie materiał na pierwszą stronę. Artykuł o apartheidzie. Rada ds. Badań Medycznych twierdzi, że odkryto związek między paleniem tytoniu a występowaniem raka płuc. Bond zerknął na rozżarzoną końcówkę papierosa, którego trzymał w lewej dłoni. Cóż, nigdy przecież nie palił dla zdrowia, a jeśli rak wyobrażał sobie, że odbierze mu życie, to powinien zająć miejsce w kolejce. Bond odłożył gazetę, wstał i cmoknął w usta Pussy, która właśnie dopiła swoją Krwawą Mary. – Do zobaczenia. Objęła go nagle i twardo spojrzała mu w oczy. – Wiesz... jeśli chcesz, żebym się wyniosła, wystarczy słowo. – Nie chcę, żebyś się wyniosła. – Nie? Pamiętaj, to ty mnie tu zaprosiłeś. Wcześniej doskonale radziłam sobie bez ciebie i teraz też cię nie potrzebuję. – Schowaj pazurki, Pussy. Cieszę się, że tu jesteś. Ale czy rzeczywiście? Siedząc za kierownicą bentleya o czteroipółlitrowym silniku, sunącego bezszelestnie w stronę Hyde Parku, Bond rozmyślał o tym, co powiedział, bo wcale nie był pewny, czy były to szczere słowa. To, co zaczęło się jako rutynowe śledztwo w sprawie przemytu złota, zmieniło się w jedną z najbardziej niebezpiecznych – i najbardziej fantastycznych – misji w całej jego karierze. Jakimś cudem znalazł się w samym środku spisku, który połączył wysiłki elity amerykańskich syndykatów zbrodni, w tym takich organizacji jak Maszyna, Betoniarki i Unione Siciliana. Właśnie wtedy poznał Pussy Galore i to ona została przy nim, gdy przyszedł czas ostatecznej konfrontacji z Goldfingerem w nurkującym ku ziemi stratocruiserze. Prawda była taka, że panna Galore zbytnio mu wtedy nie pomogła, ale nie mógł zaprzeczyć, że myśl o niej, o przyjacielu w obozie wroga, zmobilizowała go do szalonej próby ucieczki. Dopiero potem pojawiło się pytanie: co właściwie powinien z nią zrobić? Opuszczał Amerykę w ogromnym pośpiechu i w medialnym chaosie – dziennikarze chcieli wiedzieć, co się właściwie wydarzyło. W FBI i Pentagonie bito na alarm. Fakt, iż Goldfi nger był bliski użycia broni chemicznej na terytorium Stanów Zjednoczonych, wywołał zdumienie i oburzenie w najwyższych kręgach władzy. Przestępca przyznał się przed Bondem, że zgładził czterech przywódców najważniejszych gangów, ale twierdzenie to wymagało weryfikacji, a tymczasem w całych Stanach trwały aresztowania ich wspólników. Pussy Galore także brała udział w spisku. Była znaną przestępczynią, miała za sobą długą drogę od prymitywnych kradzieży do zorganizowanej przestępczości. Była współwinną morderstwa Helmuta M. Springera z Purpurowego Gangu. Nie była aniołem, a Amerykanie zdecydowanie nie mieli nastroju na czynienie wyjątków. Gdyby wpadła w ich ręce, poszłaby na dno. W tej sytuacji Bond uznał, że nie ma wyboru. Zabrał ją na Wyspy, usprawiedliwiając (fałszywie) jej czyny rzekomą zgodą na współpracę, a także twierdząc, że jego podopieczna dysponuje informacjami, które mogą pomóc Bankowi Anglii odszukać przemycone już złoto. Pussy Galore nigdy wcześniej nie była w Londynie. Nie miała się gdzie zatrzymać. Bond uznał, że najrozsądniej będzie umieścić ją w jego domu... przynajmniej do chwili, aż sprawy nieco przycichną. Sądził, że do tego czasu zdążą wymyślić nowy plan działania. A teraz żałował swojej decyzji. Ta kobieta go potrzebowała, lecz coś w jego naturze sprawiało, że nie chciał się czuć potrzebny, wręcz gardził tą ideą. Nie podobało mu się i to, że z dala od Harlemu Pussy jest bezradna jak ryba wyjęta z wody. Ten związek zaczynał tracić na atrakcyjności, niczym ulubiony garnitur noszony zbyt wiele razy. Bond wiedział, że to nie fair, ale nie czuł się swobodnie, dzieląc życie z kobietą. Pamiętał czas spędzony z Tiff any Case, przygodę zakończoną bezsensownymi kłótniami i ostrymi słowami, po których dziewczyna wyniosła się do hotelu, a potem na dobre odeszła. Owszem, nadal pożądał Pussy Galore, ale nie chciał z nią być. Irytowało go nawet to gotowane jajko, które podała mu na śniadanie. Zgoda, miał swoje fanaberie. Wiedział, co lubi i jak to lubi. Nie lubił natomiast, by mu o tym przypominano, i nie podobała mu się nuta drwiny w głosie Pussy Galore. Nie wiedział, co z nią zrobić. Spędzili razem kilka wspaniałych dni, niczym turyści odwiedzając co bardziej znane zakątki Londynu. Przyjmowała wszystko z zachwytem, z dziecięcą wręcz radością, jak to często bywa z ludźmi, którzy nareszcie wyrwali się ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Namówiła go na rejs w dół rzeki i gdy tak siedzieli razem na pokładzie, podziwiając kolejne mosty, mogli uchodzić za typową parę, za dwoje ludzi cieszących się swoim towarzystwem, a potem cieszących się sobą nawzajem. To nie mogło trwać wiecznie. Bond zaczynał czuć dyskomfort. Ostatniego wieczoru natknęli się na znajomego w Savoyu i w duchu czuł satysfakcję, widząc, jak pożądliwe spojrzenie omiata ponętne kształty jego towarzyszki. Lecz ona sama wszystko popsuła – kiedy się przedstawiła. Pussy Galore. Imię i nazwisko, które wydawały mu się wyzywające i całkiem trafne, gdy spotkali się po raz pierwszy na mafijnym kongresie w Jersey City, w londyńskim hotelu brzmiały niestosownie, niemal infantylnie. Cieszył się, że May, jego leciwa gospodyni, wyjechała na cały miesiąc, by zająć się chorą siostrą w Arbroath. Co miałaby do powiedzenia o nowej lokatorce? Mijając Hyde Park Corner, by zaraz skręcić w Park Lane, Bond niemal słyszał jej głos, jakby siedziała tuż obok: „W porządku, panie Jamesie. Może pan se robić, co się panu podoba, i nie moja to sprawa krytykować. Ale gdyby pan pytał, powiedziałabym, że byłoby lepiej, gdyby zaopiekowała się panem jakaś miła młoda panienka z Anglii. Albo jeszcze lepiej ze Szkocji. Wie pan, co to się gada – wybieraj żonę w nocnym czepku! Musi pan o tym pamiętać...”. Dwie godziny później, wciąż pachnąc kordytem, Bond wysiadł z windy na piątym piętrze kwatery głównej Secret Service i ruszył w stronę drzwi na końcu korytarza, po prawej stronie. Znajdował się za nimi przedsionek, w którym siedziała młoda kobieta, zajęta sortowaniem korespondencji. Dyskretna, lojalna, sprawna, a na dodatek uderzająco piękna – Bond nie wyobrażał sobie współpracy z kobietą przeciętną czy nieatrakcyjną. Zazwyczaj witała go niemal czule, wieszała jego płaszcz i streszczała najświeższe biurowe plotki. Tym razem było inaczej. To ona organizowała jego podróż do Ameryki, także tę powrotną. To ona przepisywała raporty. Niewątpliwie wiedziała już, że Bond nie wrócił sam, że w Chelsea ukrywa się niejaka P. Galore. Loelia Ponsonby nie była zazdrosna – nie była nawet zdolna do zazdrości. Zbyt długo jednak żyła w świecie Secret Service – złożonym, całkiem dosłownie, z tajemnic oraz służby – i przesiąkła surowymi zasadami, które nim rządziły. Nie podobało jej się to, że agent z sekcji 00 pozwala sobie na figle z osobą, która może w najlepszym razie przeszkadzać mu w pracy, a w najgorszym – stanowić zagrożenie dla procedur bezpieczeństwa. – Jakieś wieści? – Dzwonił pan Dickson. Mówił, że przyjedzie w przyszłym tygodniu. Życzy sobie spotkania w Swinley. Bond uśmiechnął się do siebie. Nazwisko Dickson było jednym z wielu, którymi posługiwał się agent 279, działający w Stacji H, czyli w Hongkongu. Każdego roku wracał do Anglii na dwa tygodnie, by uciec ze swego ciasnego biura bez okien, ukrytego w budynku na nabrzeżu. „Dzięki Bogu, znowu dwa tygodnie z dala od Pachnącego Portu” – mawiał. Niezmiennym elementem jego urlopowego rytuału była partia golfa z Bondem, podczas której – jako jeden z najmarniejszych graczy na tej planecie – niemal każde ze swych mniej lub bardziej nieudanych uderzeń komentował wiązankami nader kwiecistych przekleństw. Uparcie tłumaczył też Bondowi, że w Hongkongu mają tylko jeden klub golfowy, „a trawę sprowadzają z Afryki, dasz wiarę?” Lubił te coroczne zmiany otoczenia. Choć przez chwilę czuł się jak w domu. – Coś jeszcze? – spytał Bond. – Tylko papierkowa robota. – W jej głosie dało się wyczuć nutę współczucia. Znała jego zdanie na temat papierkowej roboty. Bond wszedł do swego gabinetu z trzema biurkami – z których dwa, jak zawsze, były wolne – i usiadł w fotelu. Loelia Ponsonby ułożyła dla niego całkiem zgrabny stos szarych teczek. Wiedział, że na wierzchu znajdzie najpilniejsze sprawy. Wyjął papierośnicę i zapalił po raz piąty tego dnia. Zaciągnąwszy się głęboko, sięgnął po teczkę. Ledwie zdążył położyć ją przed sobą, gdy zadzwonił telefon. W pokoju o wysokim stropie i ścianach wyłożonych boazerią sygnał brzmiał wręcz nieprzyzwoicie głośno. – Możesz wpaść? – odezwał się w słuchawce głos szefa sztabu M. – M chciałby zamienić z tobą słowo. I to było wszystko. Osiem słów, które mogły zwiastować wszystko: nowe zadanie, niewinne zaproszenie albo czyjąś nagłą śmierć. Bond zaciągnął się raz jeszcze, a potem zgasił papierosa i ruszył na spotkanie z przeznaczeniem.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj