W tym tygodniu ukazało się Każde martwe marzenie. Opowieści z meekhańskiego pogranicza, piąty tom cyklu fantasy Opowieści z meekhańskiego pogranicza autorstwa Robert M. Wegner. Autor po raz kolejny przenosi nas do świetnie wykreowanego świata, gdzie pełno jest emocji, magii i epickich walk. Wydawnictwo Powergraph udostępniło cały pierwszy rozdział Każdego martwego marzenia. Miłej lektury!

Rozdział 1

Miasto omdlewało w uścisku gorąca. Całymi dniami słońce wyprażało ulice z zaciekłością kowala rozgrzewającego w palenisku oporny kawał żelaza, nocami zaś nagrzane kamienie i cegły oddawały ciepło, jakby drwiąc sobie z modłów mieszkańców tęskniących do odrobiny chłodu. I choć zgodnie z kalendarzem, a także śledzonymi przez astrologów i magów obrotami gwiazd na niebie, była dopiero połowa wiosny, upały ani myślały zelżeć. Podobno szczęśliwi posiadacze piwnic przenosili do nich łóżka, bo tylko kilkanaście stóp pod ziemią można było znaleźć odrobinę wytchnienia od wszechobecnej spiekoty. Niektórzy starcy gadali, że jak sięgają pamięcią, nie było tak gorącej wiosny. Taka wiosna, mówili, taka wiosna zwiastuje niezadowolenie Matki, wojny, zarazy, pożary, powodzie, głód i pomór bydła. Ciekawe czasy nadchodzą, mamrotali, ciekawe. Jednakże starców tych mało kto słuchał, bo dla nich każda pora roku była najgorętsza albo najzimniejsza, albo najbardziej dżdżysta, i każda zwiastowała jak nie koniec świata, to przynajmniej wyższe podatki czy boleśniejsze zaparcia. Czasem starość spogląda na świat przez kawałek szkiełka wydobyty z kupy łajna i nie ma sposobu, by temu zaradzić. Tymczasem niezależnie od takiego gadania upał trzymał miasto w spoconej, lepkiej i odbierającej siły garści. W południe wszelki ruch na ulicach zamierał, pustoszały chodniki, przekupnie zamykali stragany, ławeczki przed winiarniami prażyły się w słońcu, z niecierpliwością oczekując gości. Życie przenosiło się w pobliże fontann, studni i ujęć akweduktów, gdzie chlapano się, oblewano wodą, a nawet próbowano pływać, bo dostanie się do którejś z miejskich łaźni wymagało albo rezerwowania miejsca z kilkudniowym wyprzedzeniem, albo kiesy pełnej złota. Przybysz z odległych stron, przeniesiony nagle na te ulice jakąś magiczną sztuczką, mógłby pomyśleć, że znalazł się w jednej z tych legendarnych metropolii z Dalekiego Południa, gdzie słońce wyżej wspina się na nieboskłon, wszyscy noszą jedwabie, bezcenne przyprawy zaścielają ziemię, a śniadoskóre piękności przechadzają się w towarzystwie niewolników kastratów. Nie uwierzyłby, że znajduje się w Meekhanie, tym Meekhanie, Mieście Miast, Sercu Imperium, Kwiecie na Krzemiennej Koronie, Pierwszym Słupie Milowym. No, chyba że straż miejska dorwałaby go za włóczęgostwo i bezprawne użycie magii teleportacyjnej i przeklinając w najczystszym meekhu, pognała do lochu.
Źródło: Powergraph
Co było mało prawdopodobne, bo w południe nawet strażników trudno spotkać na ulicach. Zapewne szukali ochłody przy jakiejś fontannie. Spocony mężczyzna, kuśtykający korytarzem cesarskiego pałacu, przekonał się o tym na własnej skórze. Portal wyrzucił go na środku ulicy, po czym – mlaszcząc i wydając sycząco-bulgoczące dźwięki – znikł. I pies z kulawą nogą nie zainteresował się tym wydarzeniem. Nie żeby magiczne przejście otwierające się na ulicy było w stolicy czymś niezwykłym, wszystkie ważniejsze gildie i stowarzyszenia magów miały tu swoje przedstawicielstwa, no i rzecz jasna armia, służba dyplomatyczna, a nawet bogate cechy kupieckie chętnie korzystały z możliwości szybkiego transportowania ludzi i wieści, ale właśnie z tego powodu podjęto odpowiednie środki zaradcze. Od z górą stu lat Tarcza loh-Hewlena działała bez zarzutu. Dziesiątki potężnych amuletów – nasyconych Mocą aspektów zakłócających działanie magicznych portali, takich jak Mroźny Całus, Psi Nos czy Cierń – sprawiały, że w promieniu dwóch mil od centrum miasta żadna teleportacja nie mogła się udać z dającym się przewidzieć marginesem bezpieczeństwa. A dla magów próbujących otworzyć przejście bezpośrednio do któregoś z cesarskich pałaców jawiły się one ponoć jako bezdenna, lodowa głębia, w której nie dało się ustalić położenia żadnego korytarza czy komnaty. W świecie, gdzie przeciętny czarodziej z odpowiednim aspektem potrafił otworzyć portal, nie oszczędzano na bezpieczeństwie cesarza i dworu. Niewielka była to pociecha dla wędrowca, którego portal wyrzucił dwie mile od celu i który ostatnie pół godziny wlókł się rozgrzanymi niczym wnętrze pieca ulicami, by po dotarciu do bramy w murze otaczającym pałacowy ogród i po okazaniu Imperialnej Pieczęci musieć czekać, aż jakiś kapitan służbista z gwardii potwierdzi, z kim ma do czynienia. W tamtej chwili Gentrell-kan-Owar udusiłby drania gołymi rękami, choć z drugiej strony sam kazałby oficera powiesić, gdyby ten zaniedbał środki ostrożności. Są zasady, które obowiązują każdego, a na dodatek Szczurza Nora była odpowiedzialna za ustanowienie większości z nich. Wreszcie pozwolono mu wejść do opustoszałego ogrodu i skierowano do lewego skrzydła budynku. Zastanawiał się, dlaczego z trzech rezydencji cesarza w Mieście wybrano właśnie tę. Nie pałac Kaliahe, główną siedzibę rodu ber-Arlens, służącą jako centrum władzy od przeszło dwustu lat, ani nie skrzącą się białym marmurem trzystupokojową aberrację architektoniczną znaną jako Sonweria, otoczoną liczącym kilkaset akrów ogrodem. Zamiast tego spotkanie miało się odbyć w Menaner, zwanym oficjalnie, choć nieco na wyrost, Pałacem Menanerskim. Budynek znajdował się w najstarszej części miasta, pamiętającej początki Imperium. Zbudowano go zaraz po odbiciu tych ziem z rąk kultu Reagwyra, gdy młode państwo, niemogące się jeszcze zdecydować: czy chce iść na wojnę z resztą kontynentu, czy też zadowoli się tym, co już ma, próbowało tylko umocnić swoje granice. Ta część metropolii nosiła nazwę Krzemiennej Dzielnicy i nie była to nazwa nadana na wyrost. Tutejsze uliczki były wąskie, kręte i łatwe do zabarykadowania, kamienice miały potężne mury strzeżone przez ciężkie drzwi i wąskie okna, a strome dachy pokryte szarym łupkiem gwarantowały, że rzucona na nie pochodnia spadnie i skona w rynsztoku. Menaner był sercem tej dzielnicy, starszym bratem każdej z kamienic, wyrastającym ponad nie dwiema wieżami wznoszącymi się dumnie w niebo. To były prawdziwe obronne stołpy z blankami i ukrytym za nimi chodnikiem strzeleckim, skąd dało się prowadzić ostrzał na wszystkie strony. A trzysta jardów „ogrodu” dookoła, w którym nie rosło nic większego niż mlecz, gwarantowało, że łucznicy nie będą się musieli kłopotać z wybieraniem celu. Te trzysta jardów dało kan-Owarowi w kość równie mocno jak rozgrzany bruk miasta. Za to gdy, po kolejnej kontroli, znalazł się wreszcie w środku, zaczął podejrzewać, dlaczego spotkanie wyznaczono właśnie tutaj. Grube na trzy stopy mury kryły wnętrze chłodne niczym prastary grobowiec. Gdy tylko znalazł się za drzwiami, milczący sługa podał mu misę z perfumowaną wodą i płócienny ręcznik do otarcia, a gdy Szczur się odświeżał, napełnił kielich winem o zapachu pomarańczy i postawił na stoliku obok drzwi. A potem skłonił się nisko i powiedział głęboko modulowanym, dźwięcznym głosem z akcentem charakterystycznym dla centralnych prowincji: —  Spotkanie odbędzie się w Sali Paradnej. Proszę za mną. Gentrell zerknął na niego, próbując wybadać, czy dostanie jeszcze jakąś wskazówkę. Cesarską służbą zarządzał, i to żelazną ręką, Mawilo Vanesares, zwany Brązowym Klucznikiem. Mawilo pochodził z jednej ze wschodnich prowincji, a cesarz podobno osobiście ocalił mu życie w czasie Bitwy o Meekhan, zyskując w zamian jego całkowite i bezwzględne oddanie. I to właśnie Vanesares zdecydował, że nikt, ani Nora, ani Psiarnia, ani służba dyplomatyczna czy Rada Pierwszych, nie ma prawa umieszczać na dworze żadnych agentów. Cesarska rodzina nie padnie ofiarą wojenek i przepychanek o władzę, stwierdził, a ponieważ cesarz poparł jego zdanie, było po dyskusji.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj